Sok z żuka.

Producentom rzadko udaje się połączyć wiele cech, żeby stworzyć naprawdę dobry produkt. Niby wydaje się to łatwe do pogodzenia, piękny design i niezawodność, dobre osiągi i niewielkie spalanie. Kiedy mają technikę tworzą śmiertelnie nudne auto. Kiedy jej nie mają chcąc szokować wpierają, że ten wygląd jest krokiem milowym w dziedzinie projektowania przemysłowego. Szczegół, że rozpada się zaraz za bramą produkcyjną nie zostaje zamieszczony w folderze.

Nissan to dziwna marka. Przez lata produkowali samochody stylistycznie niczym nie różniące się od kostki szarego mydła. Za to były tak samo użyteczne i wystarczały na miliony myć. Później konstruktorzy postanowili pójść w stronę futuryzmu, awangardy i kiepskiej jakości, czego dowodem była Primera P12, Tiida i Murano. Z firmy wytwarzającej model z każdego niemal segmentu stali się niszowym producentem, a żeby ograniczyć koszty robią z tych samych części kilka aut, czego dowodem jest dzisiejszy bohater.

Napęd na cztery koła, nadwozie wielkości Micry, tyle lampy od 370Z i tak powstaje Żuk. Ten konglomerat części sprawia, że z jego wyglądem jest jak z żoną, która wróciła od fryzjera. Teraz zamiast długich włosów ma te o długości zapałki z wygolonymi bokami. Niby akceptujesz, ale skrycie szukasz nowej.

Z wyglądu Nissan jest do Julia nie podobny. Jedynie może posiadacze Fiata Multipla poczują się wreszcie docenieni, że swoje leciwe auto mogą w końcu wymienić na coś nowszego. Trzeba jednak przyznać, że nie jest nudno, a sama sylwetka sprawia wrażenie muskularnej i dość zbitej w sobie.

Wnętrze z kolei jest dość nudne. Nie najgorzej wykończone, ale ciemne i ciasne. Na wybojach niemiłosiernie irytuje daszek nad zegarami, który ciągle piszczy i brzęczy. Ciekawie za to wyglądają ekrany radia i klimatyzacji. Niby niczym się nie różnią od innych, ale przyjemnie się z nich korzysta. Natomiast rzeczą niezrozumiałą jest opcja regulacji podświetlenia zegarów w czasie jazdy i wyłączenie komputera pokładowego w czasie korzystania z tempomatu. Czyżby za mały akumulator?

Oczywiście technicznie trafiła się najgorsza wersja zwana Juke 1.6 L DIG-T 4WD CVT Tekna.  Jeśli chcemy mieć silnik benzynowy i napęd na cztery koła jest to jedyna opcja. Diesel jest za słaby a wersja Nismo krzykliwa jak choinka Tomasza Jacykowa.

Sam silnik jest wart pochwały. Jest mocny, sprężarka nadaje mu charakter małego GTI.  W wersji z napędem na przednie koła potrafi zmusić system kontroli trakcji do działania nawet na trzecim biegu. Osiem sekund z hakiem do setki wraz z elektronicznie dołączanym tylna oś pozwala ucierać nosa mocniejszym samochodom.  Nie zapuszczajcie się jednak w jakikolwiek teren inny niż szutrowa dróżka. Ten typ napędu poprawia jedynie trakcję, a nie wyciąga z dołu z błotem po dach.

Podwozie jest dobrze zestrojone, nie ma tu wielkiego bujania co pozwala na ostrzejsze traktowanie zakrętów. Zamiary jednak studzi spalanie, które potrafi sięgnąć piętnastu litrów przy zbiorniku, a w zasadzie zbiorniczku o pojemności 46 litrów.

Jednak największym nieporozumieniem jest skrzynia biegów. Być może zamysł pierwszego konstruktora był dobry. Tysiące małych biegów zamiast kilku pozwalają na efektywnie wykorzystanie momentu obrotowego. Przyspieszenie jednak przypomina skuter, który jednostajnie wyje. Mimo sporej mocy nie ma mowy o wciskaniu w fotel. Ratunkiem jest wybór opcji Sport lub manualnej zmiany, gdzie mamy do dyspozycji sześć wirtualnych przełożeń. Mimo to skrzyni daleko do określenia mianem dobrej.

Nissan w przypadku Juke’a stawia na wolność stylizacji. Możemy wybierać naklejki, kolory wykończenia lamp, spojlery i tym podobne. Nie ma tu może tylu opcji co w Mini, ale ciężko będzie znaleźć dwa podobne egzemplarze.

Jednak takie pozycjonowanie samochody ma pewną sporą wadę. Nissan uznaje to za auto lifestylowe, a co za tym idzie liczy sobie za nie odpowiednio więcej. Pewnie myślicie, że kosztuje około 65 tysięcy? Nie. 75? Też nie. 90? Blisko. Otóż podstawowa wersja kosztuje 97 300 złotych. Kilka „modnych” dodatków i robi się dodatkowe dwadzieścia tysięcy więcej. To czyste szaleństwo za stosunkowo niewielkie auto, bez specjalnych zdolności, które bardziej jest dodatkiem do ubrania niż pełnoprawnym przemierzaczem szos. Nieźle sprawdza się w mieście, ale podobnie jak Fiat Panda. Za taką kwotę można kupić nieźle wyposażonego Tiguana lub dwuletnią Toyotę Land Cruiser. Żądanie tyle co za Mini nie wróży specjalnego sukcesu, zwłaszcza z kiepską skrzynią biegów. Bo już lepsze jest własne wycie, że przegrało się z maluchem na światłach niż ciągły dźwięk zarzynanego silnika.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *