Nie płakałem po Lancerze Evo. Po nim też nie będę.

Coś dziwnego dzieje się z rynkiem motoryzacyjnym. Praktycznie każdego dnia premierę ma nowy samochód. Przypomnijcie sobie kiedy na którąś z nich czekaliście. Gdy byłem piękny i młody na koniec roku kupowało się jakiś tygodnik motoryzacyjny, który miał w sobie kalendarz z premierami na nadchodzący rok. Skreślałem kolejne dni z utęsknieniem większym niż wyposzczony żołnierz w jednostce czekający na swoją dziewczynę o aparycji gwiazdy porno. A dzisiaj? Prezentacja nowego modelu ma mniejszą oglądalność niż obrady sejmu, żony z jakiegoś Hollywood czy paradokument z pytaniem osobowym. Koncerny robią co mogą by pokazać jak bardzo dopracowane jest ich cudeńko na kołach. Że jest przyjazny dla amazońskiej żabki, że jest niczym niania dla waszych dzieci, że udobrucha waszą żonę w te dni, a przy tym przy jego projektowaniu nikt nie ucierpiał.

Maszyna pr-owa również robi swoje, ale umówmy się, raczej z opłakanym skutkiem. Dzięki temu mamy takie kwiatki jak Toyotę Avensis określaną jako „Piękno zdefiniowane na nowo” czy „Coś pięknego”. Chociaż jeśli spojrzeć na nadchodzącą Alfę Romeo coś jest na rzeczy.

Ale producenci po części są sobie sami winni. Pewnie się nie pomylę jeśli napiszę, że 9 z 10 premier to prezentacja jakiegoś bezsensownego suva lub niepraktycznego crossovera. Tak, gdy nie interesujesz się motoryzacją a samochód wybierasz oglądając reklamy w gazetach lub telewizji z pewnością będziesz zadowolony. Spora część dzisiejszych samochodów jest jak toaleta, chodzisz gdy naprawdę musisz. Dawniej długa podróż była wydarzeniem, dzisiaj nikt już nie cieszy się, że ma do przejechania tysiąc kilometrów.

Poza tym, zastanówcie się, jaki samochód dzisiaj wzbudza emocje. Jasne, gdy stoisz przed wyborem mocnego suva każdy ma dla ciebie odpowiednią ofertę.

Wybór wydaje się ograniczony. Robi się jeszcze mniejszy, gdy chcesz kupić coś nieco szalonego, a przy tym nie wydawać kwoty, za którą kupisz jacht wraz z przystanią. Dodatkowo to powinno być coś, co będzie wymagało od ciebie zaangażowania, a nie kosmicznej technologii inżynierów. Zatem nie powinno być zbyt nowe. Nissan 370Z wydaje się być idealnym kandydatem. W końcu jest produkowany od 2009 roku, a jeśli przymrużyć oczy to wraz z 350Z jest na rynku blisko czternaście lat.

W obu przypadkach jednak nigdy nie byłem fanem stylistyki. Ma wszelkie cechy dobrego coupe, jest niskie i przysadziste, ale wiele elementów zdaje się być przypadkowo wziętych z magazynu zbędnych części. Linia boczna przypomina bardziej odwłok niż porządne trójbryłowe nadwozia. Ma kilka ładnych detali jak choćby wkomponowaną literę Z w boczny kierunkowskaz czy muskularne nadkola, ale nie robi większego wrażenia praktycznie na nikim, a w przypadku tego typu samochodu to spora wada.

Lepsze doznania zapewnia wnętrze. Jeśli nie spodziewacie się materiałów wykończeniowych rodem z BMW czy Audi i ponad to stawiacie pozycję za kierownicę oraz czucie samochodu własnym zadkiem to 370Z wydaje się być idealne. Gdy już się w nim usadowicie odkryjecie, że w kubełkach siedzicie wygodnie i nisko, a obrotomierz jest na wprost was. Miłym smaczkiem są trzy wskaźniki na konsoli centralnej, są relatywnie zbędne ale dodają charakteru. Wizualnie deska rozdzielcza jest idealna dla sportowego samochodu. No może poza wielką klapką, która przypomina tę, pod którą znajduje się radio w drugiej generacji Laguny.

Naturalnie w niewielkim coupe nie należy spodziewać się dużej ilości miejsca. W pierwszym rzędzie kierowca i pasażer będą mieli zapewnioną wygodę na należytym poziomie. W drugim, którego nawiasem mówiąc nie ma, nie zmieszczą się nawet większe walizki. A trzeba o tym pamiętać bowiem bagażnik nie należy nawet do sporych a przy tym jest ograniczony wnikającymi nadkolami. A wracając do jakości materiałów jestem ciekaw kto wpadł na ten błyskotliwy pomysł z przykryciem kufra kawałkiem materiału?

Ku uciesze fanów motoryzacji i trwodze ekologów klasycznie rozwiązano układ napędowy. Z przodu mamy solidną V6-kę o pojemności 3,7-litra, teraz wiecie skąd nazwa, i mocy blisko 330 koni mechanicznych oraz niewiele większym momencie obrotowym. W rozpędzaniu do setki w nieco ponad 5 sekund i osiąganiu prędkości maksymalnej w granicach 250 km/h przeszkadza masa rzędu 1,5 tony. Motor jest jednak na tyle elastyczny, że dość skutecznie radzi sobie z tym balastem. Niestety przy tym nie brzmi tak jak powinien. Wskazane byłoby żeby grał niczym orkiestra pod przewodnictwem Radzimira Dębskiego. Bliżej mu do płaskiego tonacyjnie radia z supermarketu.

Kolejny powód do radości, przynajmniej teoretycznie, to skrzynia biegów, manualna o sześciu przełożeniach. Niestety drążek zamiast być precyzyjny w prowadzeniu jest jakby zanurzony w gumie. Dodatkowo samochód przy redukcji jest w stanie samodzielnie wyrównać obroty, co jest równie przydatne co wełniana prezerwatywa. Redukcja wraz z międzygazem to sztuka, wyższy etap, który wymaga czasu, wprawy, pokory oraz nauki. To tak jakby być dzieckiem i od razu dorosłym. Jako nastolatek swoje przecierpisz, ale już nigdy nie wypijesz tyle alkoholu naraz ani tak często nie będziesz się całował.

Po 370Z spodziewałem się wiele. Miał być sportowym samochodem nieco starszej daty. Powinien być jak t-shirt z wizerunkiem ulubionej kapeli, który z dumą nosiliście w liceum jako znak buntu. Niestety Nissan nie przedkłada swoich zalet z papieru na drogę. 55% masy spoczywa na przodzie, więc mimo tylnego napędu trzeba się mocno starać by nie płużył przodem, a opony żałośnie nie piszczały. Przez swój niedokładny układ kierowniczy nie jest zbyt poręczny w zakrętach. Kręcenie kierownicą wymaga wysiłku, ale nie przekłada się na to wydajność, przez co samochód nie jest instynktowny ani naturalny.

Tak, bywa przyjemnie narowisty i nieokrzesany. Wymaga uwagi bowiem może zamienić się w drogą karuzelę. Ma sporą ilość trakcji i dość długo wybacza niczym Kościół Katolicki Józefowi Wesołowskiemu. Jego zawieszenie jest wystarczająco komfortowe by poruszać się nim na co dzień, a jeśli ćwiczycie z Chodakowską czy Lewandowską i przy tym nie jecie zbyt dużo bagażnik będzie na tyle duży, że sprawdzi się jako wasz jedyny samochód.

Jednak nie jest wyjątkowy, co przy cenie ponad 180 tysięcy nie jest zaletą. Nie jest na tyle wygodny i cichy by być dobrym GT ani na tyle precyzyjny by nadawać się na tor. Poza tym nie sprawia kierowcy odpowiedniej radości, nie wzbudza emocji. Na parkingu jest równie obojętny co Micra. Pod tym względem lepsza będzie prawie o połowę tańsza Toyota GT86 albo BMW 228i. Są słabsze, ale lepiej wyważone. Już samym swoim jestestwem rozpogadzają poranek w korku. A Nissan? Potrafi zrobić kilka rzeczy nieźle, ale w większości jest jak dinozaur. Powinno mi się to podobać, w końcu od niedawna zacząłem zbierać winyle. Jednak jest jak relikt nie najlepszej przeszłości. Świadomość, że 370Z nie jest tak dobry jakby można się tego spodziewać uwiera bardziej niż oset w gaciach. Mitsubishi już zapowiedziało, że nie będzie kolejnej drogowej ewolucji Lancera lub w najlepszym przypadku skończy jako suv z napędem elektrycznym. Nissan może pójść tą samą drogą i zaprezentować 370E. Albo E370 o ile Mercedes się nie pogniewa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *