Powrót do przeszłości dwa.

Stare chińskie przysłowie prawi, że jeśli masz coś powiedzieć to powiedz stare chińskie przysłowie. Inne z kolei mówi, łącząc je z nadzieją, żeby żyć w ciekawych czasach. Szczerze mówiąc odnośnie chwili obecnej mam nieco mieszane uczucia. Nie jest to żaden sentyment do czasów młodości, czyli bujnej grzywy i ułańskiej jurności.

Jakoś tak się złożyło, że ostatnimi czasy nie wynaleźliśmy niczego ciekawego. Żadnego cudownego lekarstwa, sposobu na szczęśliwe życie ani też nie wiemy co jest w kosmosie. Prawdę mówiąc jesteśmy w czarnej jak chyba nigdy dotąd. Doszliśmy do takiego momentu w rozwoju kiedy to zaczynamy się ograniczać i kombinować na boki. Zamiast coś ulepszyć staramy się udziwnić.

Mieliśmy ponaddźwiękowy samolot pasażerski, ale specjaliści od BHP postanowili pociąć go na żyletki do maszynki do golenia. Czasy rocka bezpowrotnie odchodzą, a muzyka przypominająca remont w łazience właśnie trwale uszkadza waszym dzieciom słuch. Gustu już dawno nie mają.

Jeśli chodzi o motoryzację jest jeszcze gorzej. Postęp wyznaczały słowa szybciej, dalej, lepiej. Dzisiaj jest inaczej. Samochody startujące w Le Mans mają zamontowane czujniki, które monitorują zużycie paliwa. Jeśli spalisz za dużo zostajesz zdyskwalifikowany.

BMW właśnie wprowadza do sprzedaży nowy samochód – i8. Prawdę mówiąc wygląda wspaniale. Pominę już to, że jest hybrydą i ma trzycylindrowy silnik z Boomboxem zamiast rury wydechowej. Podobno to samochód sportowy. Ok. W takim liczy się trakcja. I wszystko jest dobrze do momentu, kiedy to czytasz, że opony są skonstruowane tak, aby obniżać zużycie paliwa i emisję CO². Nijak ma się to do pokonywania zakrętów z dużą szybkością.

Nawet z ostoją chuligaństwa nie jest już tak dobrze. Czytasz test nowego Lamborghini i dowiadujesz się, że to rewelacyjny samochód, lepszy pod każdym względem od Gallardo. Tyle, że przy okazji nie jest już tak dobrze w kategorii bycia świetnym Lamborghini. To samo tyczy się innych.

Każdy mówi, że kiedyś było lepiej. To przypomina wspominki starego ramola. Po części tak jest. Ale przenieśmy się na moment do roku 2006, kiedy kiełbasa kojarzyła się tylko z czymś do jedzenia.

Koreańczycy odbijając się od dna sięgają do segmentu suvów prezentują Captivę. Po ośmiu latach nadal jest produkowana.

Po zeszłorocznym wstrzykiwaniu botoksu głównie przód zyskał na charakterze. Mimo, że jest produkowany w Korei Południowej wygląda jak emigrant z Kentucky. Ostre linie reflektorów mogą się podobać, a potężny grill zdaje się grać w tej samej klasie co ten z Audi. Jeśli popatrzeć na gabaryty to można odnieść wrażenie, że to konkurent Audi Q7. Stylistyka i linia boczna jest podobna. Jednak Chevrolet jest aż o czterdzieści centymetrów krótszy. Tył jest masywny i wygląda dobrze. Samochód swoim wyglądem wzbudza zaufanie we właścicielu i postrach u tych, co pchają się przed maskę.

Wnętrze nie wygląda najgorzej. Jest proste i dość funkcjonalne. Tutaj liczy się treść zamiast formy. Reszta już nie wypada tak dobrze. Mimo szarpnięcia się na bogatą wersję LTZ dostajemy plastiki w trzech rodzajach – zwykłe twarde, twarde udające drewno i twarde udające aluminium. Przynajmniej spasowanie nie pozwala na narzekanie. Plusem z kolei jest ilość miejsca w środku, naprawdę jak dla koszykarzy, oraz ilość schowków w środku, którymi można by obdzielić dwa inne samochody.

Za to nie podoba mi się barwa tapicerki. Mimo rozweselającej czerń szarości kolorystycznie wnętrze robi gorsze wrażenie niż wersja w pełni czarna.

Wyposażeniowo również nie mamy co biadolić. Jest wszystko, czego można dzisiaj oczekiwać od samochodu tej klasy i za taką cenę.

Z kolei liczne utyskiwania możemy uskuteczniać po uruchomieniu silnika. W tym przypadku jest to diesel o pojemności 2.2 litra, mocy 184 koni mechanicznych i momencie obrotowym wynoszącym 400 Nm. Budzi się dość głośno i oznajmia swoje istnienie wyraźnymi wibracjami wewnątrz. Zapewnia średnie osiągi, ale w końcu nie jest to uliczny zawadiaka.

Sześciobiegowy automat również nie lubi ostrego traktowania. Jego popisowym numerem jest relaksująca zmiana biegów i nieśpieszenie się w żadnej sytuacji. Coś jak połączenie brytyjskiego kamerdynera z leniwcem. Do kawy by napluł, ale mu się nie chce. Mimo to w połączeniu z napędem na cztery koła potrafi zużyć nie więcej niż osiem litrów ropy.

Do temperamentu jednostki napędowej i skrzyni biegów dostosowano układ zawieszenia. Samochód na nieco szybciej pokonywanych zakrętach potrafi zaskoczyć niczym wynik w ostatnich wyborach Korwina. Nie liczyłem na sportowe wrażenie, ale bujanie jak na kutrze w czasie sztormu to trochę za dużo. Zdecydowane wciśnięcie pedału gazu i przód się unosi. Hamowanie i przód nurkuje. Przynajmniej jest miękko jak na poduszce i relaksująco jak na spływie w Ostródzie. Kojące uczucie burzy tylko hałas opływającego powietrza wokół nadwozia.

Układ kierowniczy określiłbym mianem leniwego z nadpobudliwością. Jest silnie wspomagany, ale trzeba się nakręcić sterem, znaczy potężnych rozmiarów kołem kierowniczym żeby zawrócić. Tu uwaga, wybierajcie przysklepowe parkingi, dwupasówka to za mało dla tego mastodonta.

Kilkanaście lat temu szpanem było posiadanie amerykańskiego samochodu. Mimo, że były wykonane ze zutylizowanych butelek po napojach miały coś w sobie. Captiva również przyciąga. Spodziewałem się kiepskiego samochodu za przesadzoną kwotę. Tymczasem suv od Chevroleta to duży yacht pełnomorski. Ma swoje wady i bywa wiekowy w konkurencji z nowszymi konstrukcjami. Wymaga uwagi i łagodnego traktowania. Odwdzięczy się relaksującą jazdą porównywalną z wizytą w spa. Tyle, że rachunek będzie mniejszy. Korzystając z odwrotu Chevroleta z Europy można nową Caprivę kupić naprawdę tanio. Kompletnie wyposażony samochód z mocnym dieslem i automatem kosztuje niewiele ponad 130 tysięcy złotych, co zważając na dobrodziejstwo inwentarza nie jest sumą wygórowaną. Głos rozsądku jeszcze nigdy nie był tak rozsądny. Tyle, że utrata wartości będzie przypominała skok z poziomu ego na poziom inteligencji autora.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *