Dziesięć kolejnych kłamstw, którymi karmią nas eksperci od motoryzacji.

Jakby ktoś nie zauważył mamy wakacje. To zdanie kieruję zwłaszcza do ciężko pracujących w korporacjach. Nie wszyscy mogą sobie pozwolić na wyjazd, wszak nie każdy należy do jednej z uprzywilejowanych grup społecznych, jak posłowie, nauczyciele czy górnicy. Teoretycznie każdy powinien mieć wolne, by poświęcić przynajmniej dwa razy więcej czasu niż zazwyczaj na oglądanie kotków, ale rzeczywistość jest inna. Mam jednak nadzieję, że uda się wam wyjechać i spędzić miło urlop. Nie mam zaś przeświadczenia, że ktokolwiek przeczyta ten tekst, albo będziecie zbyt zajęci pracą lub też zwyczajnie zechcecie odpocząć i nie czytać niczego. Być może w przypływie szaleństwa znajdzie się ktoś i to właśnie do niego tudzież niej kieruję kolejną listę motoryzacyjnych mitów i absurdów. Poprzednia tak bardzo się spodobała, wszyscy byli w takim stuporze, że nie zareagował absolutnie nikt, więc pomyślałem, że zrobię kolejną. A w zasadzie drugą część. Zatem niczym Jacek Kurski przygotowujący listę pracowników TVP do zwolnienia przedstawiam dziesięć kolejnych motoryzacyjnych mitów:

  1. Trzysta czy czterysta tysięcy złotych to dużo pieniędzy. Wystarczy na kawalerkę w Śródmieściu Warszawy, spore mieszkanie w Trójmieście albo niewielki dom w Bieszczadach. Można za to kupić nawet szybki samochód sportowy, na przykład Caymana, Mercedesa AMG czy BMW M. Sęk w tym, że w naszym pokręconym świecie ekologia wzięła górę, a co za tym idzie większość ma wypaczony i wyprany mózg, a raczej musk i będą myśleli tylko o jednym, o Tesli. Przyznam, że to niezły wybór. Samochód wygląda nie najgorzej, ma piorunujące osiągi i przynajmniej na razie można go w Polsce naładować za darmo. W innych krajach dostaniecie kilka tysięcy tamtejszej waluty za to, że przejmujecie się losem misiów polarnych. Bardziej niż swoim. Jest jednak jeden poważny problem. Wiele, wiele, naprawdę wiele prądu, który zasila wasz zielony samochód pochodzi z elektrowni cieplnych, które z ekologią mają tyle wspólnego co Krystyna Pawłowicz z rozsądkiem. Kolejny spory kawałek tortu to energia atomowa, która również spędza sen z powiek Matce Naturze. Tak naprawdę tylko jedna czwarta pochodzi z odnawialnych źródeł, więc tankując energię elektryczną zmuszasz trującą elektrownię to większej pracy a co za tym idzie większej emisji. Poza tym mając elektryczny samochód każda podróż dłuższa niż sto pięćdziesiąt kilometrów będzie trwała dwa dni. Po średnio dwóch latach będziecie musieli wymień baterię, gdyż prawdopodobnie wystarczy jej tylko do otwarcia drzwi. Znamy to choćby ze smartfonów. Koszt? Spory. Utylizacja zużytych baterii? Odpowiedzcie sobie sami. I nie mówcie, że w samochodach są inne baterie, gdyby były już byśmy je mieli w urządzeniach przenośnych.

Zarzucicie mi malkontenctwo i będziecie mieli rację. Łatwiej jest siedzieć w zaciszu domu, popijać trunek niż wyjść na zewnątrz i zrobić coś dla dobra świata. Sęk w tym, że każda próba kończy się klęską, jeśli nie na krótszą, to z całą pewnością na dłuższą metę. Specjaliści od marketingu, twórcy czy wręcz szaleni naukowcy wmawiają nam, że coś jest lekarstwem na nasze czasy, a tymczasem oferują aspirynę na chlamydię. Doceniam próby i starania, ale na szersze wody powinny wypływać tylko takie wynalazki, które mogą faktycznie coś zmienić, a nie stać się zabawką bogatych ludzi. Chociaż ich na nie stać. Zatem nie wmawiajcie zwykłym ludziom, że ich spalinowe samochody są gorsze i bardziej trujące od elektrycznych. Bo w ostatecznym rozrachunku nie są.

  1. Wielu specjalistów z zatroskaną twarzą wysuwa stwierdzenie, że prędkość zabija. Jeremy Clarkson jednak twierdził, że wszystkiemu winne jest nagłe zatrzymanie. Ale najistotniejszą jest kwestia uwagi. Specjaliści od bezpieczeństwa starają się przeforsować ograniczenie do trzydziestu kilometrów na godzinę w mieście. Skutek będzie odwrotny od zamierzonego. Piesi i rowerzyści nie będą zwracali uwagi na pojazd jadący z prędkością śpiącego żółwia. Już teraz tego nie robią, a limit jest prawie dwa razy większy. Podobnie będzie z kierowcami. Jadąc przepisowo rozmawiamy przez telefon, zmieniamy punkt docelowy w nawigacji, nonszalancko prowadząc jednym palcem, wciągając kokainę, gdy prostytutka przy okazji zabawia się naszymi klejnotami rodzinnymi.

Rozwiązanie jest proste. Zamiast obniżać limity prędkości podnieśmy je i ustalmy minimalną prędkość w mieście na poziomie stu kilometrów na godzinę. Piesi będą zastanawiać się czy przejść na drugą stronę jak przy ostatnim pytaniu w „Milionerach”, a kierowcy będą trzymali obie ręce na kierownicy.

  1. Jeśli poprzednia teza wydaje się wam za mało kontrowersyjna, popatrzcie na to. Co dłuższy weekend albo święta media alarmują, że pobito kolejny rekord w ilości zatrzymanych pijanych kierowców. Naturalnie prowadzenie w takim stanie jest złe, ale żadne akcje i groźby nie przynoszą pożądanego efektu. A co jeśliby pozwolić prowadzić po kilku piwach? Jak często moglibyście wrócić bezpiecznie do domu zamiast zostać zgwałconymi śpiąc w przydrożnym rowie? Oczywiście byłby pewne obostrzenia. Musielibyście jechać nie szybciej niż powiedzmy trzy kilometry na godzinę i mieć ogromnego koguta na dachu informującego o waszym stanie. Naturalnie znaleźli by się tacy, którzy próbowali ignorować te dyrektywy, ale dla nich prędkościomierz byłby podłączony do ładunku wybuchowego. Cztery kilometry na godzinę i problemu nie ma, a reszta cała i zdrowa dotarłaby do domu. Przy okazji mogliby podziwiać fajerwerki Można by utworzyć dla pijanych nawet specjalny pas, w końcu płacą akcyzę i podatki spożywając alkohol, a co za tym idzie wydają więcej niż pasażerowie autobusów. To bardzo w stylu partii Janusza Korwin-Mikke.
  2. Wszystko można wytłumaczyć faktem, że coś poprzedzało wiele badań. Steve Jobs mawiał, że nie należy pytać ludzi czego oczekują, wystarczy im to zaprezentować. Specjaliści od marketingu zwietrzyli w tej teorii dobry interes i dodali fragment „a później wmówić im, że tego potrzebują”. Jakiś inżynier czy ktoś, kto chce się wykazać wpada na karkołomny pomysł. Jego szef przed swoim przełożonym również, a żeby przeforsować konkretną ideę trzeba przeprowadzić badania i sondaże. Sęk w tym, że robią to na małej grupie i każdy z pytanych kłamie, chcąc błysnąć nietypową odpowiedzią. Wystarczy obejrzeć jakikolwiek odcinek „Familiady”.
  3. Człowiek jest taką istotą, która dąży do wygody i ułatwień. Mamy inteligencję, ale zdaje się, że jej zabrakło przy projektowaniu automatycznie otwieranych klap bagażnika, gdy poruszamy nogą pod tylnym zderzakiem. Często widzę rozpacz ludzi, a nawet łzy w oczach mężczyzn, którzy obładowani siatkami, w końcu zabieramy wszystkie naraz co świadczy o naszej męskości, bezradnie balansują na jednej nodze, gdy bagażnik nie staje otworem niczym kobiecy ogród dla bezrobotnego studenta.
  4. Podobnie jest z systemem Start&Stop. Rozumiem, że w Priusie dodatkowo łechce, niesłuszne, przekonanie właściciela, że przyczynia się do ochrony środowiska naturalnego, ale w 911 i innych modelach sportowych? Można go wyłączyć, ale wówczas na desce rozdzielczego będzie was straszyć czerwona lub pomarańczowa ikonka pingwina na szubienicy, co będzie was wkurzać. Jeszcze bardziej zirytuje was rachunek z serwisu, kiedy będziecie musieli wymienić rozrusznik i inne elementy. O większym zużyciu paliwa i emisji CO2 nie wspomnę. Pomysł wydawał się niezły, ale jak to zwykle bywa w codziennej rzeczywistości niespecjalnie się sprawdził.
  5. Przeświadczenie, że dzięki współczesnej elektronice nie stanie się nam nic złego. Wiem, że układy scalone są w stanie zareagować szybciej niż refleks człowieka i w pewnych sytuacjach zrobią to lepiej niż kierowca, ale wiara i pewność, że was w pełni ochroni? To przypomina osobę, która robi rentgen stojąc w bezpiecznym pomieszczeniu otoczona ołowianymi płytami, mówiąca wam, że wszystko będzie w porządku. Poza tym weźmy na przykład Haldex, napęd na cztery koła, który dołącza tylną oś, wówczas gry jest to potrzebne. Oszczędza paliwo i podzespoły, ale jeśli chodzi o trakcję nigdy nie będzie tak sprawy jak permanentny napęd 4×4. Gdyby było inaczej stosowaliby to rozwiązanie w WRC.
  6. Bardzo ucieszyłem się, że nasz rząd postanowił wprowadzić program 500+ i bynajmniej nie dlatego, że jestem specjalnie dobry w łóżku. Chociaż, gdyby zaliczyć do tego spanie to kto wie. Ale wracając do meritum, w swojej prostocie umysłowej sądziłem, że wreszcie ktoś postanowił zrobić coś dla kierowców i tak jak w innych państwach dofinansowują zakup ekologicznego samochodu, u nas w końcu będziemy sto lat przed Afroamerykanami i dorzucą kilka tysięcy na paliwo do czegoś, co ma więcej niż pięćset koni mechanicznych, a to nie byłoby takie złe. Nawet pod względem ekonomicznym. Rodzice w większości przeznaczą te pieniądze na alkohol. Tymczasem właściciele mocnych samochodów przynajmniej w części mają na ich zakup i utrzymanie. Płaciliby podatki, więcej na ubezpieczenie, kupowaliby hektolitry paliwa i stosy opon, a więc gospodarka miałaby się lepiej, a Polska miałaby szansę stać się prekursorem i światową potęgą.
  7. Zaprojektowanie samochodu to setki milionów euro. Dlatego szczególnie dziwią stylistyczne koszmarki. Pamiętacie Toyotę IQ albo wersję dla bogatych, czyli Cygnet’a? Z pewnością nie. Za to kolejna wersja 500-tki prezentuje się co najmniej interesująco. Jest inny przykład, Up! wygląda zdecydowanie lepiej niż siostrzana Skoda czy Seat. Chodzi o to, że małe nie musi być brzydkie, a zaprojektowanie ładnego samochodu kosztuje dokładnie tyle samo, co brzydkiego. Coś, co Dacia powinna wziąć pod uwagę.
  8. Część z was być może pamięta prasową reklamę IX edycji Lancera. Jakaś agencja za zgodą producenta przekonywała, że cywilna wersja o pojemności 1.6 to siostrzana wersja rajdówki, że między nimi mniejsza różnica niż pomiędzy GT3 RS a RSR. Teraz robi to Citroen. Nie, nie wzięli DS3. Francuska marka chce, żebyśmy uwierzyli, że mały, niekształtny sedan segmentu B jakim jest C-Elysee to w gruncie rzeczy ich wyścigówka WTCC. Coś co wygląda tylko odrobinę lepiej niż Thalia, która jeszcze wielu jawi się w koszmarach, i z silnikiem o pojemności 1.2 ma przedłużać waszą męskość tylko dlatego, że jej skorupa i kształt nieco przypominają model, którym ścigają się po torach całego świata. Może w przypadku bolidów Nascar i Amerykanów to działa, ale oni używają sera do każdej potrawy, więc ktoś powinien powrócić do tworzenia kampanii promocyjnych rolniczych środków owadobójczych.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *