Czasem warto dmuchać świeczki.

Większość na tym świecie uwielbia urodziny. Ja ze swoim cynicznym podejściem do życia staram się być w uprzywilejowanej mniejszości. Dlaczego uprzywilejowanej? Traktujesz dzień urodzin jak każdy inny. Nie tracisz czasu ani pieniędzy na zbędne przygotowania. Nie jesteś zmuszony do wysłuchiwania jednakowych formułek zwanych szumnie życzeniami z ręką ociekającą potem. Wszyscy nagle sobie o tobie przypominają. Nic to, że nie widzieliśmy się dziesięć lat. W końcu bzdurny sms kosztuje kilka groszy, a jest najczęściej za darmo. Nie, nie mam żadnej traumy z dzieciństwa w stylu chciałem wóz strażacki a dostałem lalkę. Patrząc na ich kształty z niej bym się bardziej ucieszył.

Chodzi głównie o to, że jeśli ktoś życzy ci wszystkiego najlepszego raz w roku to co z pozostałymi trzysta sześćdziesięcioma czterema? Mimo, że to święto ku czci Geniusza jakoś dzień własnych urodzin omijam.

Niestety, ale się nie da. Zawsze jest ktoś kto się nudzi. Chociaż dostawanie prezentów bywa miłe. Ale ile można dostawać samochodowych gadżetów? Kolejny breloczek, kubek albo maskotka w firmowym ubranku. W końcu tak to wygląda, gdy większość twoich znajomych to licealistki. Wszakże nie zrzucą się na nowe GT3.

Na własność może nie, ale na kilkadziesiąt minut zdecydowanie tak. No bo w końcu chodzi o spełnianie marzeń, a cóż jest lepszego niż dobra zabawa na torze sportowym samochodem.

W dzisiejszych czasach jest łatwiej. Nie trzeba już wydawać kilkuset tysięcy na samochód. Dzwonisz do firmy, umawiasz się i kolejnego dnia z samiutkiego rana, żeby nic nie uronić, zjawiasz się. Podpisujesz wszelkie zgody i to, że jesteś świadomy niebezpieczeństwa i w razie czegoś nie będziesz miał żadnego żalu o nic. Na szczęście nie trzeba podpisywać zgody na wycięcie czegoś z ciała, gdyby jednak coś.

Następnie krótka odprawa i następuje zmiana garderoby. W końcu na przyjęciu nie wypada chodzić cały czas w tym samym. Najpierw kombinezon, a później kask.

Zostajesz szczelnie przytwierdzony do fotela. Pasy przytwierdzają cię do sportowego kubełka. Pełny wdech jest w gruncie rzeczy niemożliwy. Później poznajesz wnętrze. Bez klimatyzacji, nawigacji i zbędnych bajerów. Są trzy pedały pokryte aluminium, odpowiednich rozmiarów kierownica i drążek zmiany biegów w idealnym miejscu, niczym poranna flaszka u wezgłowia dla alkoholika. Jedno i drugie pokryte alcantarą.

W końcu masz szansę uruchomić bestię. 450 koni mechanicznych w poprzednim GT3 RS gen.2 może nie brzmi tak mounteverestowo jak w Ferrari, ale jest z pewnością wystarczającą liczbą. Co ja mówię. To aż nadto. Na szczęście udaje ruszyć się bez hopki ani kompromitującego zgaszenia.

Między bajki można włożyć stwierdzenia o strachu przed kolejnym przekraczaniem barier. Olać Freuda i psychologiczne banialuki. Już pierwsza dokrętka w okolice czerwonego pola, mięsiste osiem tysięcy obrotów , jest jak złoty strzał. Nagle przyjmujesz śmiertelną dawkę wszelkich dostępnych narkotyków na świecie, a jednocześnie czujesz się żywy jak nigdy przedtem. Potem wrzucasz trójkę.

To nie słychane, ale samochód ani na chwilę nie ustaje w kwestionowaniu twojego ego. Cały czas ryczy ze swoich dwóch końcówek układu wydechowego, a słychać go nad wyraz dobrze. W końcu silnik znajduje się jakiś metr od ciebie a szyby są grubości włosa. Jest w tym coś magicznego, jakieś misterium w wolnossących silnikach, które potrafią kręcić się wysoko. Grzmot Mercedesów AMG potrafi burzyć mury niczym strzał z działa przeciwlotniczego, ale dość szybko kończy. W GT3 RS myślisz, że już musisz zmienić bieg a masz jakieś 6 tysięcy obrotów. Po nanosekundzie sądzisz, że teraz to już na pewno, a obrotomierz wskazuje raptem sześć i pół. Kiedy w normalnym samochodzie wrzuciłbyś dwa biegi w Porsche wrzucasz dopiero jeden. A brzmi jak doskonale naoliwiony, perfekcyjnie działający karabin maszynowy. Jest coś mistycznego w boxerach. Potrafią działać na wszystkie zmysły, otwierają czakramy, których nawet nie ma, chłoniesz je wszystkimi porami ciała, podczas gdy twoje włosy ulegają wyprostowaniu. Powinni to wprowadzić w salonach fryzjerskich.

Kiedy pierwsza euforia minimalnie się zmniejsza, o jakieś trzy milimetry, zaczynasz zdawać sobie sprawę, że nie potrafisz jeździć. Te wszystkie ostre starty spod świateł, hamowania przed ostrym zakrętem i wyjście ogniem są jak zrzucanie pyłku przez kierowców wyścigowym, słowem nie potrafisz nic. Hamujesz w miejscu, w którym jeszcze się przyspiesza przez jakieś dwieście metrów. W dodatku zbyt mocno, ceramiczne hamulce działają chyba na podstawie myśli jakie wysyłasz. Naciskasz gaz wówczas, gdy już praktycznie wyszedłeś z zakrętu, a nie w jego połowie. W dodatku twój tor jazdy bardziej przypomina niedogotowane spaghetti zamiast być al dente.

Kolejne okrążenia przeżywasz jak w transie, niczym następujące po sobie sekundy w krótkim, acz rewelacyjnym filmie „To była randka”. Zaczynasz pewne rzeczy robić płynnie, inne dostrzegasz o wiele wcześniej. Nie jedziesz na wariata, nie rzucasz się jak polityk na miejsce w Europarlamencie. Zaczynasz smakować, delektować się i próbować. Kiedy zaczynasz mieć blade, naprawdę blade niczym ciało polskiego młynarza na plaży we Władysławowie, pojęcie jak to funkcjonuje jesteś zmuszony zjechać do boksu. Odplątujesz paski, ściągasz kask. Straciłeś kilka kilogramów i sporo wody. Ale nie trzęsą się ręce. Kolana nie są ugięte. Przeciwnie. Jesteś gotowy do skoku. Czekasz tylko na wabik niczym chart. Żyłki pulsują, mięśnie są napięte, nawet zauważasz, że część krwi ci nieco odpłynęła z górnych części ciała.

Czujesz się jakbyś przeszedł inicjację. Jakbyś dostąpił pewnego zaszczytu niedostępnego dla wszystkich. Z jednej strony nie jesteś już chłopcem, stałeś się mężczyzną. Ale w końcu to dzięki temu dziewięciolatkowi tu jesteś i to on się cieszy oraz dziwnie chichra jakby zrobił komuś figiel. Co tam dorosłość, nadal jesteś dzieckiem żującym gumę na dyplomatycznym przyjęciu.

Oczywiście ani na jotę nie zbliżyłem się do przyzwoitego czasu, którym można się pochwalić. Nie driftowałem, nie stosowałem międzygazu ani nie jechałem pełnym ogniem tam, gdzie trzeba było. Prawdę mówiąc moje osiągi były mizerne i wykorzystałem jakieś trzydzieści procent możliwości maszyny. Nie przeszkodziło mi to w uczuciu, że jestem królem świata i jutro mógłbym zmierzyć się z Sebastianem Loebem. W końcu przeżyłem, przetrwałem. Teraz poradzę sobie w dżungli nawet z plastikowym nożem.

A co do samochodu? Cóż, jazda GT3 RS przypomina seks z małpą. Nie żebym próbował. Porsche jest niesamowicie zwinne, zwarte i potrafi wyczyniać takie figury na torze o jakich normalnym kierowcom się nie śni. Tylko liczba palców, to znaczy kół się zgadza. Ale jest jednocześnie tego znacznie więcej. Wszystko jest analogowe i tym samym proste. Idealnie dobrana pozycja za kierownicą. Pełne wsparcie od miodnych foteli. Układ kierowniczy informujący dokładnie o tym co się dzieje z przednią osią, bez żadnych zniekształceń. Hamulce, które potrafią katapultować twoje gałki oczne. Sześciobiegowa, manualna skrzynia biegów, która jest jak biała landrynka. W czasach, gdy takie samochody są niczym owłosione kobiece ogrody, które mają kilku entuzjastów, jest jak spełnienie marzeń. Z całą pewnością istnieją szybsze i lepiej hamujące. Ale GT3 RS jest w każdej dziedzinie niemal prymusem, robi wiele rzeczy perfekcyjnie. W każdej sekundzie swojego jestestwa jest gotowe na ostrą jazdę bez trzymanki. Nigdy się nie męczy i to prawda, że jego najsłabszym ogniwem jest kierowca. Takie urodziny można mieć codziennie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *