Ciąg dalszy nastąpił.

W zasadzie nic nie stałoby na przeszkodzie, aby odnieść poprzedni felieton do dzisiejszego bohatera. Ale jako, że generalnie nie zaczyna się od końca, a od początku, potok słów wstępu musi być.

Mimo lawinowo rosnącego popytu na samochody sportowe i ich wysypu jeśli chodzi o nowe modele, nie trafiają one masowo pod strzechy garaży. A żeby być precyzyjnym w ciepłe miejsca zwane klimatyzowanymi i ogrzewanymi pomieszczeniami, gdzie spędzają większość czasu, doglądane i dopieszczane.

Jeśli nie chce się sprzedawać żony i dzieci nie jest łatwo mieć wolnych kilkaset tysięcy tylko po to, żeby spełnić marzenia sześcioletniego chłopca, który gdzieś tam drzemie lub zaspokoić czysto egoistyczne pobudki związane z pewnymi ograniczeniami w działaniu określonych części ciała po przekroczeniu czterdziestki.

Dlatego też producenci w latach osiemdziesiątych zapoczątkowali trend pod postacią szybkich hatchbaków. Idea i przepis były proste. Brało się niewielki samochód rodzinny, wówczas najczęściej kompakt, rasowało nieco podwozie, wkładało agregat o zbyt wielkiej mocy, dodawało parę listew i plastikowy, niespełniający żadnego poza wizualnym zadania spojler i obowiązkowo naklejkę na przednią lub tylną szybę. Obowiązkowe były również aluminiowe felgi, wtedy rarytas, oraz skromny emblemat mówiący, że to nie pospolite toczydełko jakich wówczas wiele, a coś czemu bliżej do Ferrari i Porsche.

Rozpoczęła się era GTI, GSi, ST, RS i masy innych niewiele mówiących skrótów. Kiedyś traktowane jako zbędna i nierentowna fanaberia, realizowana przez inżynierów po godzinach, dziś obowiązkowy element gamy modelowej niemal każdego producenta.

I prawdę mówiąc ta fanaberia to jedno z najwspanialszych zjawisk na świecie, nie tylko pod względem motoryzacyjnym. Bowiem za cenę względnie dobrze wyposażonego kompaktu lub modelu klasy średniej otrzymujemy samochód o oczko mniejszy z mocnym silnikiem. To sprawia, że wciąż możemy cieszyć się rodzinną sielanką, a po godzinach śmigać między zakrętami. A gdy mamy szczęście nasz sportowy hatchback niewiele wizualnie różni się od samochodu rajowego, co jest warte każdych pieniędzy.

Tym tropem poszło również Renault. Wszystko bodajże zaczęło się od modelu 5 w wersji Turbo. W samochodzie niewiele większym niż budka dla ptaków i lżejszym od piórka pracowało 160 koni mechanicznych. Następnie było pierwsze Clio o nieco mniejszej mocy, co w pełni wynagradzała wersja Williams.

Druga generacja oczywiście była odrobinę szybsza i mocniejsza. Wtedy jednak pojawił się przybysz z kosmosu. Otóż ktoś wpadł na pomysł, żeby z małego miejskiego autka pozbyć się kanapy z tyłu. Nie była to jednak wersja odchudzona, bowiem jej miejsce zajęło trzylitrowe V6 z Laguny. Dodatkowo napęd na tył sprawiał, że było mu bliżej do 911 niż do jakiekolwiek innego samochodu.

Trzecia generacja miała kremowy, wysokokręcący się silnik o mocy 200 koni mechanicznych. A to wraz z zawieszeniem Cup dawało małego, ale dzielnego torowego potworka.

Sami zatem widzicie, że mając takie doświadczenie, takich bohaterów nie sposób popełnić błąd. A jednak.

Małe turbo brzmi średnio. A najgorszą rzeczą jest możliwość włączenia dźwięku z głośników, które naśladują brzmienie Nissana GTR, Alpine 110 czy R8 Gordini. Ma wyświetlacz cyfrowy, co jest plusem dla urodzonych w latach 70-tych i 80-tych. Tyle tylko, że zanim  jest wielgachny wskaźnik poziomu paliwa. Chyba tylko z celu rekompensaty mniejszej pojemności. Na drodze zachowuje się dobrze, ma wysoko postawiony poziom przyczepności, ale mimo to nie podnosi ciśnienia jak poprzednik. W pewnych momentach skrzynia biegów nie dotrzymuje kroku silnikowi. A propos skrzyni, zamiast manuala pojawiła się dwusprzęgłówka. Łopatki są wprost ze wcześniej wspomnianego japońskiego Goliata, co jest miłym dodatkiem. Cena jest odrobinę wyższa od poprzednika, tyle tylko, że w czasie jazdy ma się ciągle uczucie, że gdyby Renault zrezygnowało z zaprojektowania takiej skrzyni biegów na rzecz tradycyjnej i umieściło ewolucję silnika z dawnego modelu efekt byłby o wiele lepszy. A tak mamy pewien niedostatek w relacji. To tak jakby wasza żona była biseksualna, ale nie zgadzała się na trójkąt z nami i nową przyjaciółką.

Innymi słowy nowe Clio RS jest ciągle dobry samochodem, tyle tylko, że nie sportowym. To różnica jak wakacjami na południu i północy Francji.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *