


Wnętrze: Nowa platforma dzielona z wieloma modelami koncernu VAG i kilkoma Fordami ma zasadniczo parę wad. Enyaq nie jest specjalnie przestronny a bagażnik jest większy choćby w Octavii. Tego z przodu całkiem zabrakło, co jest domeną elektryków. Materiały wykończeniowe są dopracowane, w przeciwieństwie do designu i ergonomii, przez co aby zmienić cokolwiek trzeba sięgać do ekranu.
Silnik: W mocniejszym wariancie pod prawą nogą macie nieco ponad dwieście koni mechanicznych i jakoby pięćset kilometrów zasięgu. To pierwsze przekłada się na znośne osiągi, czego główną wadą jest spora nadwaga, a to drugie należy włożyć między bajki. Realnie można co prawda przejechać ponad czterysta kilometrów, ale „odpalenie” w zimie w pełni naładowanych baterii ukazuje mniej niż osiemdziesiąt procent obiecywanego zasięgu.
Podwozie: Pierwszy od niepamiętnych czasów model Skody z napędem na tył. Spokojnie, emocji w Enyaq’u tyle, co w jego wyglądzie. Całość nastawiona jest na wydajność oraz komfort, tak by przy okazji zamaskować masę własną. W zasadzie można go scharakteryzować słowami Typowego Mirka Handlarza z ogłoszenia samochodu używanego – jeździ, skręca, hamuje. Chociaż to ostatnie nawet nie, gdyż system rekuperacji działa aż nadto wydajnie.
Werdykt: Kolejnym oksymoronem stało się hasło tania Skoda. Enyaq jest tańszy niż konkurencja, aczkolwiek słabszy Volkswagen ID.4 startuje ze sporo niższego pułapu. Okolice dwustu tysięcy to całkiem niezła cena za nowoczesny i w miarę duży samochód elektryczny, którym można się wypuścić za miasto. Pytanie czy warto? Jeśli wracacie z nocnej imprezy kierujecie się wprost do budki z kebabem. Nie ma znaczenia, co otrzymacie, jest trzecia nad ranem a wy jesteście cholernie głodni. W innym przypadku wybierzcie choćby Kodiaq’a RS.
***
zły – *, słaby – **, dobry – ***, bardzo dobry – ****, wybitny – *****