Zdaje się, że Gargamel w końcu znalazł wioskę smerfów.

Zdaje się, że nadchodzi kres mojej kariery. Przynajmniej tak to sobie wyobrażałem, gdy zacznę pisać o własnym życiu niczym rozchwiana emocjonalnie nastolatka w „Bravo” albo co gorsza bloger.

A więc zacznijmy tę drogę wstydu. Ostatnio miałem kiepski okres. Właśnie zdałem sobie sprawę, że to zdanie w ustach kobiety miałoby znacznie większą moc. Ale do rzeczy. Było tak źle, że albo marzyłem o życiu na Ziemi bez ludzi albo o wcieleniu do rzeczywistości scenariusza „Nocy oczyszczenia”, co na jedno wychodzi. Żeby nie było zbyt psychologicznie a bardziej motoryzacyjnie ujmę to tak, gdyby zadzwonił Christian von Koenigsegg i zaproponował przejażdżkę mającą blisko tysiąc koni Agerą odmówiłbym. Jedyną akceptowalną opcją byłby telefon z Goodwood oferujący weekend, z którymś z Rolls-Royce’ów.

Niestety zadzwonił lokalny diler Volvo proponując coś absolutnie ekstra. Pojechałem pełen samobójczych myśli wzmocnionych przemożnym przeświadczeniem, że szwedzka marka wydała na rynek jakiegoś nowego suva z dwucylindrowym dieslem, który w dodatku może jeździć samodzielnie. Wspomniałem coś o samobójstwie, nieprawdaż?

Było gorzej. Znaczenie gorzej. Szef salonu dzierżąc kluczyk w ręku z uśmiechem godnym kandydatki do tytułu Miss wskazał na niebieskie S60 z czymś, co wyglądało na pakiet stylistyczny. Ma turbo i 350 koni mechanicznych, fachowo zachwalał z czymś, co miała pewna zapomniana posłanka w oczach. Dobrej zabawy, dodał na dobicie.

Świetnie. Nie kojąca limuzyna ani wygodny suv z napędem hybrydowym a jedno z najmocniejszych Volvo w historii doprawione inżynierską magią nadwornego tunera i wyścigowego zespołu. A to wszystko w kolorze, który powstał z całej wioski smerfów. Zamiast wełnianych dywaników Rolls-Royce’a jakieś przemądrzałe Volvo.

Prawdę mówiąc, gdyby nie kilka akcentów, które mogą mieć nawet dwulitrowe diesle, najszybsze S60 mogłoby uchodzić za samochód menadżera, któremu nieco się poszczęściło. Przy tym jedna kwestia, wygląda naprawdę ładnie. Szczerze, to może nie wszystkich przekonuje szwedzka stylistyka, ale nie spotkałem jeszcze nikogo, kto powiedziałby, że Volvo jest brzydkie. Specyficzne albo charakterystyczne być może.

Do tego przyjemnego dla oka zestawu dorzucono kilka utartych atrybutów samochodu o usportowionej duszy, ogromne felgi, zza których prześwitują hamulce Brembo, dokładka do przedniego zderzaka, progi oraz dwie rury wydechowe na brzegach dyfuzora. Zwieńczeniem jest lotka na tylnej klapie, która wydłuża samochód nadając mu bardziej przyczajoną sylwetkę. No i oczywiście kolor, ale gdyby nie on ciężko byłoby ocenić, że mamy do czynienia z 350-konnym samochodem. Chociaż w tym przypadku może lepiej mówić o łosiach, 350 łosi mechanicznych.

Wnętrze jest nieco dziwne. Gdybym miał wybierać nowy samochód z salonu marki wybrałbym jasne drewno i białą tapicerkę, niepraktyczne ale przy tym nieco ascetycznie i chłodne, ale jednocześnie bardzo w stylu jachtowym. Tu otrzymujemy środek w tonacji japońskich samochodów sprzed ponad dwóch dekad. Urozmaicony alcantarą, ozdobnymi przeszyciami w kolorze nadwozia i prawdziwym włóknem węglowym. Nietypowo, ale ze smakiem i co ważne wykonane na poziomie, do którego przyzwyczaiło nas Volvo.

Podobnie jak w innych przedstawicielach klasy premium ilość miejsca nie była priorytetem. Nie jest źle, ale S60 wydaje się o pół oczka mniejsze od Passata.

Cała reszta jeśli chodzi o komfort wypada znacznie lepiej. Siedzenia są wygodne, wyglądają fantastycznie i legitymują się jeszcze lepszym podparciem bocznym.

Być może deska rozdzielcza jest nieco przeładowana zbyt dużą ilością przycisków, ale przynajmniej nie trzeba przekopywać się przez skomplikowane menu by dotrzeć do interesującej nas funkcji. Mimo tego i tak jest ergonomiczne i wystarczy chwila aby się we wszystkim połapać. Wyposażenie jest szczodre, zarówno pod względem multimedialnym jak i bezpieczeństwa, chociaż nie ma tylu gadżetów co w najnowszych niemieckich i japońskich konstrukcjach. Wydaje się w sam raz, w końcu prowadzimy samochód a nie Xperię Z9.

Poprzednia wersja sygnowana logiem Polestar ograniczyła się tylko do zmian w ilości mocy. Tym razem pokuszono się o szerszy zestaw zmian. Poza nadwoziem i felgami zamontowano tu wysokiej klasy amortyzatory firmy Öhlins, które są niemal dwukrotnie twardsze niż w standardowym T6. Na dodatek z przodu spięte są karbonową rozpórką.

Naturalnie nie zapomniano o większej mocy. Sześciocylindrowa jednostka T6 o pojemności trzech litrów i wsparta turbosprężarką ma dokładnie tyle samo koni mechanicznych co 991.1. Co robi jeszcze większe wrażenie, ma o całe 100 Nm więcej niż M3 E92 z czterolitrową V8-mką pod maskę. Dzięki temu sprint do pierwszej setki trwa mniej niż pięć sekund. Do tego ma jedną z fajniejszych ścieżek dźwiękowych, brzmi podobnie jak V12 Aston Martin. Nie męczy podczas długiej podróży, ale przy tym również nie jest wytłumiony ani sztucznie przesyłany do kabiny. W końcu Szwecja jest krajem metalu.

Dla wielu silnik będzie miał jedną, zasadniczą wadę, spalanie. Naturalnie potrafi zużyć 25 litrów na sto kilometrów, ale z drugiej strony całkiem żwawa jazda pozwala uzyskać średnio 12, co jak na osiągi i dźwięk jest świetnym wynikiem.

W dobie przekładni z setką sprzęgieł i tysiącem przełożeń ucieszyła mnie standardowa skrzynia automatyczna z sześcioma biegami. Nie jest tak szybka jak niemiecka konkurencja, ale ujmuje swoją prostotą oraz skutecznością. Szczególną radość wzbudza fakt, że z entuzjazmem potrafi zbijać przełożenia, gdy chcemy mocno przyspieszyć.

Jeśli ktoś sądzi, że Szwedzi najadłszy się zbyt dużej ilości Surströmming przesadzili z twardością zawieszenia podobnie jak z mocą silnika miło się rozczaruje. Inżynierowie z Göteborga bynajmniej nie zapomnieli co to znaczy wygoda i nie nastawili S60 Polestar wyłącznie na tor Anderstorp. Tak, zawieszenie jest sztywne aby stabilizować nadwozie, ale jednocześnie gwarantuje zaskakujące pokłady komfortu podczas przejeżdżania przez liczne nierówności. Nie trzęsie się jak pies po kąpieli ani na zakrętach nie przechyla jak wieża w Pizie.

Volvo twierdzi, że Haldex jest w stanie w pewnych sytuacjach przenieść całą moc na przód albo na tył, ale charakterystyka wydaje się w pełni nastawiona na przednią oś z nadnaturalnymi pokładami przyczepności. S60 przyciśnięte wykazuje objawy podsterowności, ale posłusznie wpasowuje się w zakręty, pokonując je szybko i pewnie.

Na śliskiej lub luźniejszej nawierzchni w najbardziej sportowym trybie łatwo i przyjemnie daje się kontrolować wyłącznie pedałem przyspieszenia tak by ułożyć się w zakręcie w zależności od upodobań kierowcy. Przy tym jest szybkie i zwarte. Swoją charakterystyką angażuje, ale nie połyka. Ma moc supersamochodów z lat 80-tych ubiegłego wieku, ale zupełnie inny sposób przenoszenia jej na koła. Nie sprawia, że przed wciśnięciem gazu czujesz się jak saper przecinający przewód bomby. Zupełnie nie wiem jak to zrobili ani jak im się to udało osiągnąć ale stworzyli szybki samochód, nie w stylu Veyrona, którego prowadzisz jedną ręką, zachowując jednocześnie rozsądne pokłady wygody niespotykane choćby w ostrych BMW.

Układ hamulcowy zapewnia ponadprzeciętną pewność w każdej sytuacji, a przednie koła precyzyjnie reagują na ruch kierownicą, która nie kręci się z przesadną lekkością.

Jest jeszcze jedna rzecz, która ponownie mnie zaskoczyła, zmiana osobowości samochodu. Najczęściej wciskając przycisk z napisem Sport nie dzieje się absolutnie nic, poza zapaleniem się kontrolki na desce rozdzielczej o takiej samej treści. Samochód nie reaguje inaczej niż poprzednio. W S60 Polestar czuć różnicę pomiędzy poszczególnymi ustawieniami. Nagle wszystko się wyostrza, reakcje są szybsze, układ wydechowy jeszcze soczystszy, a skrzynia biegów nie zmienia przełożeń w trakcie pokonywania zakrętu by nie zakłócać balansu masy.

Wielu ludzi z uśmiechem reaguje na S60 w kolorze z piosenki zespołu Eifell 65. Nie jest to szydercze uniesienie kącików ust, ale znak sympatii. Gdybym napisał o nim źle, poczulibyście się jakbym dał klapsa waszemu szczeniakowi. Ciężko spotkać właściciela, który jest nieprzyjemny. Co prawda może okazać się zimnokrwistym mordercą, ale i tak miło z nim uciąć pogawędkę przy obiedzie.

Przez lata koncern przyzwyczaił to nieco mdłych ale praktycznych i bezpiecznych samochodów. Wersja Polestar nie jest mdła. Nie wiem czy jest w niej jakaś rzecz, którą chciałbym zmienić. Może mogłoby nieco bardziej preferować tylną oś, ale poza tym jest samochodem kompletnym. Co jeszcze bardziej mi się podoba nie jest jednym z modeli trzech niemieckich marek. Ma odwagę być inne. I ma nieskomplikowaną nazwę, jeden rzut oka i wszystko jest jasne. Nie nazywa się Mercedes-Benz E63 AMG S 4Matic. Ostatecznie nawet kolor wydaje się pasować, przypomina nieco ten z Subaru, nawet Lamborgihini miało podobny w swojej ofercie. Co prawda Opel OPC również, ale to szczegół.

Ostatecznie problemem, ale nie największym, może być cena. Jakieś trzysta tysięcy. Największym zmartwieniem będzie dostępność egzemplarzy. Te są limitowane, a wkrótce zamiast trzylitrowej jednostki dostępna będzie wersja co prawda nieco mocniejsza, ale o pojemności 2.0.

Sukcesu rynkowego nie będzie, ale zdaje się, że wiem dlaczego. Volvo produkuje również ciężarówki, podobno jedne z najlepszych. Reklamuje je jednak jak nikt inny na świecie. Ciągnące 750 ton, zwisające nad przepaścią, czy z Jean Claude van Damme’em robiącym szpagat. Gdyby przenieśli nieco tego szaleństwa na modele osobowe mogliby odnieść sukces albo chociaż skłonić ewentualnych klientów do odwiedzenia salonu. Bo samochód jest tego warty. Jest niczym niebieska tabletka dla mężczyzn, tylko zamiast podnosić męską pewność siebie, podnosi na duchu.

 

PS: Panie Christian, ja tylko żartowałem, proszę dzwonić.

  1 comment for “Zdaje się, że Gargamel w końcu znalazł wioskę smerfów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *