Wehikuł czasu.

Nareszcie zakończył się futbolowy festiwal we Francji. Nie jestem fanem piłki nożnej, ale rozumiem i akceptuje fakt, że część z was uwielbia oglądać dwudziestu dwóch facetów usiłujących trafić szmacianą kulką do bramki. Jednak przez ten miesiąc zamieniłem się w zrzędzącą i nierozumiejącą co to spalony kobietę. Piłkarze byli wszędzie. W każdej gazecie, na bilbordach, w sklepie w elektroniką, ich wizerunki zdobiły papier toaletowy. Były nawet na żywności.

Jakby tego było mało sławy zapragnęły ich żony i kochanki. A to jedna pojawiła się w stroju, ubrania są dla pospólstwa, za które można by kupić kawalerkę, a druga zachwalała dietę, w której skład wchodzą rośliny z kosmosu. Gluten jest niemodny, liczy się tylko zdrowe jedzenie. Kawałek wywiadu z jedną i już wiedziałem, że jest gorsza niż więzienny klawisz.

Na moje nieszczęście pierwszy raz od trzydziestu lat piłkarze zaczęli wygrywać. Niejako zmuszony obejrzałem część ich zmagań ze Szwajcarią. Nie znam się, ale sam mecz był chyba niezły. Gorsi byli komentatorzy. Już wolałbym obejrzeć go po azerbejdżańsku niż w ojczystym języku. Nie mam nic do głosu ani też do ich wiedzy, ale ilość bezużytecznych faktów przyprawiała o mdłości jak przy zjedzeniu nieświeżych kiełków. A to jeden z zawodników ma tyle samo goli na koncie co pewien piłkarz przed wojną, podczas gdy drugi zagrał tyle razy co jakiś inny. Płacą im za ilość słów z bezwartościowym przekazem? Kogoś to obchodzi? Podejrzewam, że prawdziwy faceci chcą w spokoju obejrzeć futbol na wysokim poziomie a nie przy słowotoku komentatora w miejscu zrzędzącej żony.

Oczywiście na tym się nie skończyło. Do rozstroju doprowadzała wybrana specjalnie na Euro piosenka. Była wszędzie, jej motyw leciał nawet w windzie. Już za drugim razem charakterystyczny jej element był bardziej denerwujący niż budzik w poniedziałek świeżo po urlopie.

I naturalnie każdy był od teraz kibicem, co sprawia, że zaczynam tracić wiarę w ludzkość. Nawet kobiety zaczęły oglądać, a Maryla Rodowicz została ekspertem od futbolu. Brakuje tylko programu, w którym Małgosia Rozenek sprząta szatnię.

Był jednak ktoś, kto w tej całej gorączce zachował klasę, Jan Nowicki. Nonszalancja i kunszt z jakim rzucił pewnym pejoratywnym określeniem opisującym zdrowy tryb życia jednego z zawodników okazał się zbawiennym wentylem bezpieczeństwa.

Ale do tematów motoryzacyjnych. Wszystkie te niedogodności bledną przy spotkaniu z Mitsubishi Space Star. Nie, nie znaczy to, że jest aż tak dobre. Wręcz przeciwnie. Ale po kolei.

Mitsubishi już kiedyś używało nazwy Space Star. W latach 90-tych ubiegłego wieku, z tym że był to van. Teraz to duchowy następca Colta, czyli coś pomiędzy segmentem A i B. Zatem jest nieduży, prawdę mówiąc jest malutki. Jest tak drobny, że nie będziecie musieli zaprzątać sobie głowy parkowaniem. Po prostu zabierzecie go w kieszeni ze sobą. Niewielkie rozmiary mają jeszcze jedną zaletę, promień skrętu. Space Star zrobi to lepiej niż byście zawracali na raz na ręcznym.

Na tym właściwie zalety się kończą. Jeśli coś was podkusi by podpisać czek w salonie Mitsubishi weźcie przynajmniej wersję w ciemnym kolorze. W białym wygląda jakby zaprojektowano go w Indiach przez Amicę. Chociaż „zaprojektowano” to zbyt duże słowo. Ktoś wziął białą kartkę, popatrzył na nią i stwierdził, że to jest to. Być może pamiętacie Colta, który z charakterystyczną trapą wyglądał nieco dziwnie, ale przy nim Space Star sprawia wrażenie poprzedniej wersji. Mimo że jest sześć lat młodszy.

Wnętrze również jest rozczarowujące. Tak, przy niewielkich rozmiarach udało się wygospodarować wystarczającą ilość miejsca dla czwórki dorosłych, ale to wszystkie zalety. Tu także nikt nie zaprzątał sobie głowy designem. Podobnie jak materiałami wykończeniowymi, są twarde jak żona, gdy chcesz wyjść z kolegami na piwo. Do tego czuć niedoróbki w kwestii wykończenia. Podsufitka została przyczepiona na ślinę lub inne płyny ustrojowe, ale to i tak lepiej niż w przypadku bagażnika. Tam kawałek dykty i materiału zwyczajnie przykrywa blachę. Poza tym fotele i tylna kanapa są płaskie, więc nie liczcie na wygodę ani trzymanie boczne. Drewniana ławka sprawdzi się lepiej.

Warianty silnikowe są dwa, oba benzynowe. Nie ma diesla, co obchodzi mnie tak samo jak wynik Euro. W tym przypadku mamy do czynienia od razu z najmocniejszą wersją. Zanim jednak zrobi się wam ciepło na myśl o turbodoładowanych wariantach Evolution ostudzę wasz zapał. Trzycylindrowy motor o pojemności 1.2 ma aż osiemdziesiąt koni mechanicznych. Nie jest to wiele o ile nie poruszacie się skuterem, ale Space Star ma współczynnik oporu powietrza lepszy niż BMW Serii 8 i waży mniej niż osiemset pięćdziesiąt kilogramów, więc rozpędza się całkiem sprawnie, nie tylko jak na warunki miejsce. Przy tym w swoim naturalnym środowisku zużyje nieco ponad cztery litry paliwa na sto kilometrów, poza nim dwa razy więcej.

Ale dbałość o stan portfela to tylko jeden z powodów by nie opuszczać rogatek miasta. Kolejnym jest hałas. Mitsubishi tak bardzo odchudziło Space Stara, że zupełnie zapomniało o materiałach wygłuszających. Tektura ma lepsze właściwości tłumiące. Następnym jest wiatr. Na boczne podmuchy samochód jest wrażliwy jak kobieta w czasie okresu. Szum wiatru również nie jest odprężający.

Wreszcie zachowanie na drodze. O ile nierówności, jak na przykład torowiska czy nawierzchnia z kostki są tłumione sprawnie, o tyle na zakrętach jest zdecydowanie gorzej, gdzie zachowuje się jak Citroen 2CV. Zawieszenie zestrojono nie tyle co na komfort, a na miękkość. I bynajmniej nie jest to sprężysta ani przyjemna miękkość. Szybsza jazda może i nie jest niebezpieczna, ale nie wierzysz, że Space Star zna słowo „stabilność”.

Reszta ważnych rzeczy, z którymi na do czynienia kierowca również nie jest zbyt dobra. Ruchy drążka zmiany biegów są gumowe, a sama przekładnia działa opornie. W przeciwieństwie do elektrycznie wspomaganego układu kierowniczego, który działa z przesadną lekkością a w centralnym położeniu ruchy kierownicą w ogóle nie zmieniają położenia kół.

A więc mamy Mitsubishi Space Star, samochód, który spala niewielkie ilości paliwa, jest w miarę żwawy i całkiem pojemny, ale marnie wykonany i raczej kiepsko jeżdżący. Dla fana motoryzacji będzie tym samym co wizyta w Burger Kingu dla weganina. Nie cierpię transportu publicznego, ale w mieście lepiej będzie wybrać autobus. Wyjazd na miasto jest jak naklejka z wizerunkiem toru Nurburgring na Seicento, bezcelowy.

I być może miałoby to swój pewien urok, japońska motoryzacja sprzed dwudziestu lat, powrót do dobrych, starych czasów. Problem w tym, że cena jest jak najbardziej współczesna. Wiem, że zaprojektowanie lekkiego i wydajnego samochodu pochłania spory budżet, ale niemal pięćdziesiąt tysięcy złotych za ten model jest zwyczajną zbrodnią. Albo faulem żeby pozostać w tematyce piłkarskiej. I nie tłumaczy tego nawet niezłe wyposażenie. Za tę kwotę możecie kupić większe i znacznie lepsze samochodu i to wcale nie będzie trudne. Przykro mi Mitsubishi, ale stworzyliście kiepski samochód. Chociaż dla mnie osobiście ma jedną sporą zaletę, przez czas obcowania z Space Starem byłem tak zdumiony jego beznadziejnością, że nie myślałem o piłce nożnej.

  1 comment for “Wehikuł czasu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *