Wyjedźmy wszyscy na drogę.

Zdaje się, że wszyscy jak jeden mąż nienawidzą kierowców, którzy nawet między sobą nie pałają zbytnią estymą. W każdym razie ta grupa społeczna ostatnimi czasy stała się jedną z najbardziej uciśnionych. Coś co jest środkiem transportu, hobby, czy ważnym wsparciem dla gospodarki co dzień dostaje nową kłodę pod koła.

Mamy rząd, policję, straż miejska, Parlament Europejski, zielonych, producentów samochodów, przechodniów, rowerzystów, zwolenników transportu miejskiego, których nie stać na własne cztery kółka tudzież lubiących obcować organoleptycznie ze spoconymi współpasażerami oraz matrony przechodzące na pasach, które co pięć centymetrów muszą poprawiać sprzączkę do trzewików. Prawdę mówiąc, mimo że kierowcy i właściciele samochodów są jedną z najbardziej wspierających budżet państwa i ich lokalne filie grupą społeczną mamy mniej do powiedzenia niż gżegżółka czerwono-pióra, a biorąc pod uwagę, że taki ptak nie istnieje sami sobie dopowiedzcie resztę.

Na przeciw barykady jak zwykle staje rząd i wszelkiej maści urzędnicy. Gdyby nie akcyza i podatki, które idą na budowę bus pasów i ścieżek rowerowych litr benzyny kosztowałby mniej niż średniej jakości piwo z miejscowego dyskontu. Niby miało iść na drogi, ale jak zawsze aktualnie są inne potrzeby, na przykład nadmiernie przepracowani nauczyciele, którym piętnastogodzinny tydzień pracy kojarzy się z harówką w odkrywkowej kopalni.

Jeśli jednak uda wam się uciułać na wymarzone cztery kółka to nie cieszcie się na zapas. Najpierw trzeba samochód sprowadzić – akcyza, podatek, opłata ekologiczna, tłumaczenie, pozwolenia i naklejki. A niech was ręka nie świerzbi na widok czegoś co ma pojemność większą niż naparstek bo koszty zwiększą się o kilkanaście procent a przedstawiciel towarzystwa ubezpieczeniowego przywita was bez wazeliny.

W przypadku minimalnych uszkodzeń miłościwie panujący urzędas orzeknie, że samochód stwarza zagrożenie i że trzeba go zezłomować. Wszystko to na podstawie jakiś niejasnych dokumentów i własnego widzimisię. Na osłodę dorzuci karę od 50 do 300 tyś. złotych za nielegalne sprowadzenie na teren Unii Europejskiej odpadów. By żyło się lepiej. W autobusie.

Skoro już jakimś cudem uda wam się wyjechać nowym, błyszczącym nabytkiem to prawdopodobnie od razu traficie do więzienia, a wasze cztery kółka na licytację. Otóż posłowie PO wpadli na pomysł, aby karać już za przekroczenie prędkości o jeden mikrometr na godzinę. Obecne standardy fotoradarów, które jakoby robią zdjęcie przy prędkości dozwolonej plus dziesięć są zbyt mało restrykcyjne, a kwota mandatu zbyt niska. Policjanci również mają być bardziej zmobilizowani. W końcu wiadomo, że liczniki samochodowe są doskonale precyzyjne, a radar Iskra do najlepszy miernik prędkości i przy okazji przyjaciel fiskusa. Bo tak czy inaczej musisz dojechać do pracy, odwieźć dziecko do przedszkola i mandat, większa akcyza czy nowy podatek ci w tym nie przeszkodzą. Te wszystkie mądrości zdaje się mają swój początek w Brukseli.

Jeśli już jesteśmy przy oświeconych specjalistach z PE to komórka ENLETS zamierza wyłączyć wasz samochód w każdym możliwym momencie. Eksperci stwierdzili, że „samochody w ruchu są zagrożeniem dla obywateli” i zamierzają wykorzystać technologię wynalezioną przez General Motors aby zdalnie zatrzymać samochód, który został skradziony lub użyty w napadzie. Koncepcja niby słuszna, ale jak wiadomo, gdzie wysoka technologia i czynnik ludzki wiele nie potrzeba do spektakularnej katastrofy.

Skoro już o katastrofach mowa to nie sposób nie wspomnieć o naszej uciśnionej naturze. W końcu trzeba o nią zadbać i zakazać wjazdu do miast, ograniczyć prędkość maksymalną do równej śpiącego żółwia i nomen omen dołożyć do pieca kolejną normą spalania. Wszakże to człowiek odpowiada za zatrważające 5% emisji CO2, w tym samochody ogromne i całe 0,5%. Jest się zatem o co bić. Nie zrozumcie mnie źle, cieszę się, że w centrum miasta mogę swobodnie oddychać, ale permanentne uwzięcie się na przemysł motoryzacyjny przypomina wojnę nuklearną o pietruszkę.

Oczywiście producenci samochodów uginają się pod apelami zapłakanych zwolenników misiów polarnych z iPodami w kieszeni oferując hybrydy, które nie działają. Aby sprostać karkołomnym wymaganiom leśnych oszołomów i tworzyć naturalny bieg postępu każdy kolejny model musi być większy, lepszy, bezpieczniejszy i lżejszy. Niby wartości sprzeczne, ale dzięki nowym super technologią i materiałom dające się pogodzić. Jednak czasem chęć oszczędzenia bywa nieodparta. Jak na przykład w nowej klasie C od Mercedesa. Dla niekojarzących to średniej wielkości limuzyna z relatywnie mocnymi silnikami. Gorzej wypada pod względem tankowania bowiem zbiornika paliwa mieści jedynie 41 litrów. Pozwoli wam to na dojechanie do następnej stacji na drugim końcu miasta, a w przypadku debiutującej wkrótce wersji AMG (żegnaj 6.2 V8 podobnie jak V8 z Audi RS4) pozwoli tylko na uruchomienie silnika. Dzięki temu samochód jest lżejszy o dobre 75 kilogramów bez potrzeby sięgania na półkę z napisem włókno węglowe. A jeśli chcecie dodatkowe piętnaście litrów zbiornika to pan Mercedes z radością wam je dołoży za skromne 262 złote. Kompromisy kosztują a ekologia wymaga poświęceń i sięganiu do portfela. Klienta oczywiście.

Do tego dochodzą filtry DPF/FAP w dieslach (oszczędzają na paliwie to niech mają), wyłącznie automatyczne skrzynie biegów, elektroniczne hamulce postojowe, downsizing, dzięki któremu wkrótce małe silniki będą padały jak muchy a serwisy zarobią, nie dające wyczucia elektryczne wspomagania kierownicy, zestawy naprawcze zamiast zwyczajnego zapasu, zużywające akumulatory, rozruszniki i turbosprężarki systemy Start/Stop i skomplikowane systemy pokładowe.

W każdym przypadku jesteśmy ciemiężeni i niebezpiecznie dryfujemy do krainy ludzi poruszających się na lewitujących krzesłach z filmu „WALL-E”. A prawdziwe samochody? Będą tylko na plakatach, przed którymi będziemy składać hołdy.

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *