Tag: felieton

Wielkiś mi pustek nie uczynił w garażu moim, mój drogi samochodzie, tym zniknieniem swoim.

Tak się składa, że całkiem dobrze pamiętam jeszcze czasy, gdy nawet ci najwięksi producenci samochodów mieli w swojej ofercie kilka samochodów. Przeważnie duże koncerny nie miały w swojej ofercie więcej niż dziesięciu różnych modeli.

Na początku lat 90-tych Mercedes miał w swojej ofercie sześć samochodów, dzisiaj szesnaście. Podobnie Audi (5 versus 12), BMW (4 versus 8), czy Ford (6 versus 11). I mowa tu tylko o podstawowych modelach i wersjach nadwoziowych.

Ktoś jednak zwietrzył interes, ach ci sprytni spece od marketingu, i zaczęli wypełniać ważne, a jakże, do tej pory luki w rynku, które samo wymyślili. Cabrio z silnikiem na śmieci, z napędem na trzy koła z bagażnikiem większym od dostawczaka? Nie ma problemu.

A w zasadzie jest. Weźmy na przykład najświeższe doniesienia z Japonii. Otóż Toyota postanowiła rozszerzyć gamę modelową nowej GT86. Pewnie myślicie, podobnie jak ja, że wrzucą większy silnik, albo chociaż turbo do obecnie oferowanego. Niestety nie. Do tego zapewniającego pokłady frajdy większe niż nasze zasoby w gaz łupkowy samochodu dołączy wersja bez dachu. Owszem, Mazda MX-5 jest roadsterem, ale tak została zaprojektowana od początku i jest raczej autem do wiosennego przebudzenia ekologów ze snu zimowego. Jeden z trzech bliźniaków to udane auto do rozpoczęcia zabawy z torem i dryftem, a tu liczy się sztywność podwozia i nadwozia. I raczej śmiem wątpić, że Toyota wydała miliardy dolarów, żeby pomimo wyrzuconego dachu ta właściwość nie ucierpiała.

Wszystko to skłoniło mnie do pewnego popłynięcia w morze braku sensu istnienia innych samochodów.

Na pierwszy ogień weźmy mistrzów w tej dziedzinie, czyli Mini. Gama tych maluchów, które są coraz bardziej przerośnięte, liczy aktualnie siedem wersji, a właśnie dołączyła kolejna w postaci samochodu w stylu Poloneza Trucka. Może i znakomicie nadaje się do dowożenia herbatki o piątej dla królowej, ale cena prawdopodobnie również będzie rodem z arystokracji.

Kolejnymi niepotrzebnymi modelami są te auta, na bazie których zbudowano wersje czterodrzwiowych coupe. To dowodzi, że podstawowy model jest zbyt nudny i mało odważnie zaprojektowany, podczas gdy jego bardziej sportowe wcielenie jest o wiele ciekawsze. Nie rozumiem, dlaczego miałbym kupować na przykład E-klasę, gdy obok jest CLS.

Najczęściej, gdy masz ciężki dojazd do domu kupujesz terenówkę, tylko nie trzydrzwiową, to sprawdza się tylko w przypadku Wranglera i Defendera, lub w miarę ogarniętego napędowo SUV-a. A to sprawia, że nie potrafię znaleźć zastosowania dla Passata Alltrack czy Altei Freetrack. Oba są praktycznymi wersjami innych samochodów, ale dołączany napęd sprawdza się gorzej niż trampki w metrowych zaspach. I te pseudo terenowe plastiki, żeby nie porysować sobie zderzaków o co? O thuje przed domem?

Podobny problem jest z vanami. Kupujesz na przykład C-Maxa bo potrzebujesz więcej miejsca nad głową. Tylko co da ci o parę nanomilimetrów większy S-Max albo Grand Scenic? Potrzebujesz większego auta? Bierzesz Galaxy albo Espace’a. A już na pewno nie wybierasz B-Maxa.

Hyundai na przestrzeni lat pokonał naprawdę długą drogę, od tanich i beznadziejnych aut do całkiem porządnych i już mniej konkurencyjnych cenowo. Niektóre nie są nawet bardzo brzydkie. A to zachęciło ich do solidnego świętowania bo chyba tylko tak można wytłumaczyć pojawienie się Velostera. Wygląda nieźle i wyposażono go w czworo drzwi. Nie, nie jest limuzyną. Po prostu ma bagażnik, dwoje drzwi z przodu i jedno z tyłu. Nie wiem co zażywał projektant myśląc, że będzie zabawnie odpowiadać na pytania na parkingu o to, czy ktoś aby przypadkiem nie ukradł  nam drzwi.

Ostatnim samochodem, którego chciało mi się szukać to Rolls-Royce Ghost. Z samym samochodem jest wszystko w porządku. Co prawda jest zbudowany na bazie siódemki, a to średnio nobilituje w przypadku Rollsa, ale jeździ się nim przyjemnie. Również dobrze wygląda. Kłopot w nim jest taki, że jak spotkacie na światłach faceta w Phantomie, zobaczycie jego pełen politowania wzrok, że nie było was na niego stać, z nosem spuszczonym na kwintę pójdziecie dalej pieszo.

 

Kiedy byłem, kiedy byłem małym chłopcem…, czyli poradnik dla kobiet jak poznać odpowiedniego faceta.

Jest niedziela, wczesny poranek. Tak naprawdę to jest cholernie rano, w pół do piątej. Nie możesz spać. I to nie z powodu urynalnych problemów czy chęci zamoczenia kija w jakimś bajorze. Tak naprawdę masz miękkie kolana i drżą ci ręce. W końcu po kolejnym przewróceniu się na bok wstajesz, to coś nie daje ci spać. Na jej myśl czujesz na przemian przelewany ciepły i zimny pot, kołatanie serca, strach przeplatany z ulgą i przerażeniem. Po cichu się ubierasz i jeszcze przez moment zastanawiasz się, czy aby jednak nie zostać, jednak pokusa jest silniejsza. Obok leży żona, którą być może widzisz po raz ostatni, rzuca coś niedbale o idiocie i nakrywa się kołdrą. Nie pijesz porannego esspresso bo wiesz, że zastrzyk adrenaliny, który za chwilę zafundujesz swojemu ciału wystarczyłby na najbliższy tydzień, nawet ten bezmózgi szef, którego masz nie podnosi ci tak ciśnienia.

Niepewnym krokiem zmierzasz w kierunku drzwi. W końcu jest ona, ta wyśniona i jedyna. W lekką nieśmiałością otwierasz kolejne drzwi, następnie siadasz, a kubełkowy fotel zaczyna trzymać cię w mocnym i pewnym uścisku. W lekką obawą wkładasz kluczyk do stacyjki, jeszcze możesz się wycofać, ale wiesz, że prawdziwi mężczyźni nie postępują w ten sposób. Odrobina siły i słyszysz miarowe buczenie pompy, niemal najczulszymi receptorami ciała czujesz iskrę, jeszcze sekundowe zakręcenie rozrusznika i w końcu dźwięk, który mógłby burzyć mury, przy którym trąby jerychońskie to dziecięce zabawki ogłusza i fascynuje. Wciskasz ciężkie sprzęgło, łapiesz aluminiowy drążek, czujesz opór ale pewną i silną ręką wrzucasz bieg.

Przez najbliższe kilkanaście minut, a może godzin jesteś królem świata, najszczęśliwszym facetem na ziemi, w ekstazie ciskasz żyjącą tonę metalu, która się wije. Jest narowista, próbuje cię zrzucić, ale kontra w odpowiednim momencie ratuje was przed upadkiem w kilkumetrową przepaść. Każdy obiekt na drodze, który widzicie przed sobą za moment jest nic nieznaczącym wspomnieniem, niegodnym przeciwnikiem, igraszką.

Zatrzymujecie się na ulubionym wzgórzu, oboje podziwiacie słońce, które właśnie przed chwilą uniosło się nad horyzontem. Spoglądasz na nią i zdaje się pytać „Może jeszcze raz?” Rzucasz chuligański uśmiech niegrzecznego chłopaka z ósmej klasy, którym byłeś, łapiesz za kierownicę i jeszcze przez tą za krótką chwilę, którą jesteście razem żyjesz pełnią życia, przez te parę sekund jesteś wolny.

W końcu wracasz, jeszcze przez wejściem do domu odwracasz się, patrzysz na jej naprężone ciało gotowe do kolejnego skoku.  A może by tak olać to wszystko i jeszcze raz…

Dokładnie tak wyobrażałeś sobie życie z samochodem sportowym, tym, który wisiał nad twoim łóżkiem, gdy miałeś osiem lat. W szkole spierałeś się z kolegami o to, że to właśnie ona jest najlepsza. Wreszcie przyszedł czas, od którego jesteście razem. Sęk w tym, że dzisiejszy świat oferuje tyle, że czasami pokusa zmiany przychodzi nagle i zawładnia umysłem. W końcu najwyżej sprzedasz swoje dzieci, wyprowadzisz żonę do teściowej i dobudujesz kolejny garaż. Wybierasz się do salonów i przeżywasz rozczarowanie.

Lądujesz w nowej R8, która prowadzi się jak duże Audi. 991? Przeszło ewolucję przez kolejne wcielenia, ale elektroniczny układ kierowniczy? Aventador ma w sobie coś, ten ciemny element duszy, poraża i przeraża, ale jego limity są zbyt wysoko ustawione by kiedykolwiek je osiągnąć.

Ktoś powie, że teraz samochody przynajmniej się tak nie psują. Owszem, dawniej wyprowadzałeś swoje sportowe cudo w dwie niedziele w roku, i to o ile miałeś szczęście, ale to i tak częściej niż seks. A emocje były takie jak przy miłości francuskiej z partnerką mającą tendencję do szczękościsku.

Dawny sportowy samochód był jak ktoś z zespołem Tourette’a, dzisiejsze to niemal brytyjski lord starej daty w tweedowej marynarce, który od czasu do czasu powie o miejscu za plecami nieco bardziej obraźliwie. Kiedyś by prowadzić taki samochód musiałeś być herosem, a obok garażu na samochód musiałeś mieć drugi na własną mosznę. Za to byłeś choć trochę jak Nuvolari, Moss czy Fangio. Dzisiaj możesz być pryszczatym osiemnastolatkiem, który z zawodu jest synem lub w ciągu kilku dni zbił fortunę na internetowym biznesie.

Kobiety również miały łatwiej, w latach osiemdziesiątych jeśli jeździłeś Daytoną to na plaży nudystów zostawiałeś trzy ślady, dzisiaj równie dobrze możesz mieć loukanikę w spodniach.

 

Chcesz jeździć szybko? Zostań (p)osłem.

Załóżmy hipotetycznie, że budzicie się gdzieś nadzy. Nie pamiętacie, co działo się poprzedniej nocy, aczkolwiek wszystko wydaje się w porządku. Poza ubraniem, którego nie ma. Za to jest rower. Bierzecie, więc ów wehikuł i udajecie się do domu celem zregenerowania.

Teraz załóżmy drugie zdarzenie, w którym jedziecie sobie spokojnie, załóżmy 60 km/h w mieście, bo wszyscy tak jadą, ale jest zachowana płynność niewielkiego ruchu, droga szeroka jak strumień pieniędzy płynących z budżetu, a piesi bezpiecznie taplają się w zaspach.

Weźmy również sytuację, że jedziemy zachowawczo 45 km/h na 50-tce. Nagle błysk. I nie jest to pociąg ani nic podobnej wielkości, tylko mała skrzyneczka z aparacikiem, czyli popularny fotoradar. Nie przekroczyliście prędkości, więc dlaczego zrobiono zdjęcie? Wiedzieni duchem obywatelskiej postawy i smutkiem z utraconej stówy, zawracacie i tym razem przy mniej niż 40-tu ponownie fotka. Nieco zdenerwowani i w pewnym stuporze ślimaczycie się dwadzieścia na godzinę, by stwierdzić, że i tym razem utrwalono wasze lico wraz z tablicami rejestracyjnymi. O nie, tak się bawić nie będziemy. Chwytając się brzytwy, tym razem pchacie swoje fotogeniczne autko z prędkością mniejszą niż szybkość uchwalania ustaw w tym kraju, i to tych potrzebnych. I co? Ponowie to samo. Już solidnie rozeźleni dzwonicie w odpowiednie miejsce, celem wyjaśnienia sprawy. Okazuje się, że owe ustrojstwo ustawiono na stałe robienie zdjęć i za kilka tygodni (akurat musiało zadziałać a poczta nie zgubiła listu) przychodzi koperta ze zdjęciami, naszą zdenerwowaną facjatą i blankietami, na których jest napisane „Brak pasów”, razy trzy.

Wszystkie te zdarzenia łączy jedno, mianowicie to znienawidzone chyba przez wszystkich urządzenie, czyli fotoradar. I owszem, jeżeli są postawione w odpowiednich miejscach, czyli przy szkołach, na niebezpiecznych skrzyżowaniach (które zamiast przebudować fortyfikuje się tymi urządzeniami) to mogą spełniać swoją wychowawczą i zapewniającą bezpieczeństwo rolę.

Tyle tylko, że ktoś wpadł na, i tu cisną się nieparlamentarne acz właściwe słowa, pomysł by oddać zwierzchnictwo nad fotoradarami gminom i straży biznesowo-miejskiej. Bo skąd taki ludek za biurkiem czy popijający kawę i ścigający właścicieli psów za brak torebek może wiedzieć, gdzie jest niebezpiecznie? Ano tam, gdzie jest prosta jak naprężona struna droga, gdzie stoją dwie prawie zawalone chatki na krzyż i jakiś jajogłowy postawił ograniczenie do czterdziestu w obawie przed karambolem w Pcimiu Dolnym, o którym z pewnością powiedzą w CNN przed informacją o nadchodzącej wojnie i nowym, rewolucyjnym leku na wszystko. Ale najważniejsze, że jest bezpiecznie, czytaj nikt nie widział fotoradaru bo nie mieliśmy kamizelek, a samo urządzenie stało zakamuflowane w bagażniku. I nic to, że pod nieodpowiednim kątem, a ustawienia robił pan Zenek, który nie potrafi włączyć komputera, a sms-y odbiera mu żona, jak wróci do domu. No i nie zapomnijmy o malutkim szczególe, wszakże trzeba wyremontować budynek gminy, bo ta farba z zeszłego roku się łuszczy, bo ten Superb z przed dwóch lat to by już zięć na licytacji kupił, a ta nowa C-klasa jest taka fajna, i dojazd to plebani przydałoby się na nowo wybrukować.

A teraz ma być gorzej. Jak ja tęsknię za posterunkowym Nowakiem wyłaniającym się zza krzaków, który w zamian za skruchę i parę groszy, z surowym wzrokiem machał nam na pożegnanie życząc szerokiej drogi. Zamiast niego postanowiono zabrać nam marchewkę sprzed nosa, a z tyłu przyczepić elektrycznego pastucha, który będzie nas raził prądem niemal w każdej sytuacji. Bo poważnie, ograniczenie do 30 na Wisłostradzie? Na wjeździe do Gdańska z obwodnicy do 50, gdzie w koło są ekrany i  trawa pomiędzy pasami ruchu o większej szerokości niż one same? Oczywistym jest, że każdy pojedzie więcej, bo chociażby tak podpowiada zdrowy rozsądek, a każdy kto jedzie według tych przepisów powinien stracić uprawnienia za stwarzanie zagrożenia i ślepe wierzenie w miłościwie nam panujących i ich wyroki. Którzy nomem omen chcą w zgodzie z literą prawa móc nie przestrzegać przepisów, jeździć na bani albo odcinek z Trójmiasta do stolicy robić w cztery godziny.

W końcu bezsensowne jest zwiększenie promilu bezpiecznych dróg o jedną tryliardową i zrobienie milimetrowego kawałka dobrej drogi z szerokim poboczem bez drzew podnoszących nawierzchnię. W końcu jest trochę droższy i nie przynosi zysków, którymi można załatać dziurę budżetową. Lepiej przeganiać spod parkingów uczących się poślizgów na śniegu, produkować tabuny bojących się własnego cienia i nic nie wiedzących nowych kierowców. O wiele lepszy jest karmnik dla sępów, znaczy fotoradar.

I taka skromna rada od małego obywatela, przy uchwalaniu tej ustawy radzę wprowadzić zakaz sprzedaży taczek, bo jeszcze jeden taki numer i to będzie wasz jedyny transport.

Uwiedź mnie.

Przychodzi taki moment w życiu każdego faceta, obojętnie czy samotnego czy w związku, że będąc w salonie prasowym kieruje się na z góry upatrzone pozycje, to odpowiednie słowo jak żadne inne, w wiadomym kierunku. I choćby nie wiem jak bardzo jego umysł był chory z perwersji to istnieje pewna dewiacja, pozdro Bożydar, która kładzie na łopatki każdą inną. Otóż zamiast jak prawdziwy mężczyzna zacząć od środka, dryfuje ów osobnik w stronę końca i wcale nie chodzi tu o zachodzenie od zakrystii, znaczy czytanie od końca.

Tego typu samiec zaczyna czytać kącik motoryzacyjny. Bowiem okazuje się, że Playboy to nie tylko golizna, a również zderzaki, znaczy się samochody. Samiec zaczyna chłoną zdjęcia, na których są potężne airbagi. Delikatnie muska fragmenty skóry i już wie, że kiedyś będzie jego. Że poczuje jej ciepło latem i zimno na początku stycznia. Po chwili jednak okazuje się, że ktoś jego ślicznotkę bezczelnie pominął w wyścigu o tytuł Samochodu Roku Playboya.

Odkrywszy ową straszną rzecz nabyłem drogą kupna wspomniany miesięcznik, oczywiście razem w przypadkowo zebranymi po drodze do kasy innymi czasopismami, i łącząc przyjemne z pożytecznym zacząłem badać, to również świetne słowo, sprawę.

Najlepszym roadsterem został Mercedes SL. R129 bym się zgodził, ale chodzi o nowy wytwór stuttgarckiego producenta. Poważnie? Ten, który wygląda jak samica sikiratki? Który jest równie opasły jak cała trylogia Tolkiena? Roadster ma być zwinny, chuligański i całkowicie pozbawiony rozsądku, czyli coś w stylu Mini Roadster.

Najlepszy SUV to nowy Range Rover. Tu trochę trafili, tyle że kulą w płot, bowiem nowy Land Rover to raczej prawdziwa terenówka, taka z benzyny i blachy.

Sportowym sedanem roku została, jak łatwo się domyślić, nowa M5. Tyle tylko, że jest zbyt skomplikowana i zbyt ciężka. No i ten sztuczny dźwięk silnika pochodzący z głośników. Ktoś chyba zapomniał o najnowszym wcieleniu szybkiego brytola w postaci XFR-S. Ma co prawda mniej koni, ale niczym nieskażony dźwięk i jest cholernie szybki.

Samochód elektryczny pominę, i tak jego nazwa niewiele wam powie, no i tego typu wynalazek dla prawdziwego playboya? To tak jakby ubierać się u Armaniego jednocześnie uszlachetniając strój dodatkami z C&A.

Najfajniejszym autem za rozsądną cenę zostały drifterskie trojaczki w postaci Toyota, Sciona i Subaru. I tu, wyjątkowo, nie mam zastrzeżeń.

Muscle car roku to Camaro. Halo, a Viper? Kładzie Chevroleta na resory w każdej dziedzinie. Jest jak Tony Montana przeciwko doktorowi Lubiczowi. To właśnie samochód od SRT to coś, co faceci z moherem na klacie lubią najbardziej.

Zwycięzcą tytułu wszechstronnego auta zostało Audi A4 Allroad. Z A4 jest taki problem, że kupując ją od razu mówisz światu, że nie było cię stać na A6, a to już nie wróży dobrze przy podrywie. O wiele lepszym wyborem byłby Range Rover Evoque. I mógłbyś w nim porozmawiać o Victorii Beckham.

Najbardziej rozsądne auto to Mazda 3 MPS. Cóż, biorąc pod uwagę cenę, a jest większa od Focusa ST i Golfa GTI, to towarzysz jej jedna przerażająca myśl, że nie kupiło się najlepszego samochodu w klasie, ani również drugiego. To tak jakby jeździć do Trzęsacza w lecie mimo, że w Genui jest o wiele lepsza pogoda.

Najlepszym egzotykiem został McLaren MP4-12C. Ja nawet trochę rozumiem, że kogoś może rajcować ten samochód, jest piekielnie szybki, tylko to tak jakby umawiać się z kserokopiarką. Jest zbyt bezpłciowy, techniczny. Jeśli ktoś gustuje bardziej w Asimo to droga wolna. Lepszym wyborem byłby Aston Martin w przebraniu od Zagato. Owszem nie jest doskonały, ale to czyni go odrobinę człowiekiem przez co jest nam bliższy, niemal jak przyjaciel.

A the best of the best to nowe Porsche 911. Cóż, ten samochód ma grono swoich zagorzałych, fanów, a biorąc pod uwagę wygląd samochodu są już chyba bardzo starzy. Tyle tylko, że każdy z nich myśli, że jest lepszy od tych w M3 i od razu jeździ jak Vettel. Z elektronicznym układem kierowniczym na pewno będzie to łatwiejsze.

Ja zaś, jeśli patrząc na ubiegłoroczne premiery, wybierając idealne auto dla playboya ma przed oczami BMW 6. Wygląda całkiem nieźle, ma mocne silniki, jest świetnie wykończone i ma to coś. Jak mawiał Woody Allen, że seks jest brudny tylko, gdy jest prawidłowo wykonany, a F12 jest wyjątkowo nieczyste. Zwłaszcza w sukience M.

Do końca świata i jeden kilometr dalej.

No i jak to mówią, nie walnęło. A chodzi o rzekomy koniec świata przypadający tym razem na 21 grudnia. Jak to zwykle bywa część się zabunkrowała, część wzięła kredyty na ostatnie zbytki i przyjemności, a mniej rozgarnięta reszta zabrała się za tworzenie ostatnich, czego trochę żałuję, że takimi nie są, rankingów. Powstał również ranking najlepszych samochodów na koniec świata. Wybrano (nie)szczęśliwą siódemkę w postaci od końca Lamborghini Murcielago Roadster, Mercedesa G diesel, Lexusa LS Hybrid, Volvo 760, Toyoty Tacoma, Lotusa Elise oraz zwycięzcy w postaci… helikoptera.

Śmigło darujmy sobie od razu, w końcu tu chodzi o samochody. Jeżeli weźmiemy pod uwagę kryterium wytrzymałości to włoskie Audi bez dachu będzie raczej słbym zabezpieczeniem w przypadku radioaktywnego opadu czy uderzenia asteroidy. Podobnie jest z klejonym Lotusem, który prawdopodobnie rozpadnie się na części przy nawet dość niewielkich wstrząsach.

Wybór elektrycznej Toyoty również jest słaby, skoro cała elektronika ma paść poprzez zmiany na słońcu to prawdopodobnie zginęlibyście nie wyjeżdżając jeszcze z garażu w pozycji lekko pochylonej nad kierownicą z przekleństwem na twarzy, co nie wyglądałoby zbyt estetycznie ani godnie.

Trochę niskie miejsce zajął stary znajomy, czyli Panzerwagen. Nie ma chyba drugiej tak twardej terenówki, nie SUV-a, która nawet w przypadku bezpośredniego starcia z kometą Halleya, a co dopiero Harleya, zawadiacko strząsnęła by kurz i ruszyła dalej pomiędzy kraterami szybciej i skuteczniej niż Curiosity. Wystarczy spojrzeć na crashtest. Problemem mógłby być tylko silnik, który z wrażliwości na paliwo i nadmiar wulkanicznego pyłu rozkraczyłby się bezradnie podczas przeprawy przez wiszący most uciekając przed niedźwiedziami-mutantami.

O Tacomie nie można zbyt wiele powiedzieć, gdyż jest głównie dostępna w Stanach, co sprawia, że lepszym wyborem jest Hilux, który przeżył wszystkie próby zgładzenia go przez Clarksona, nawet powódź czy upadek przyczepy kempingowej na dach.

Ostatnim rodzynkiem w rankingu jest Volvo 760, czyli S80 z lat 80-tych. Owszem, było niezniszczalne, ale jest idealne tylko dla nauczycieli geografii, bo tak właśnie się w nich wygląda. Tyle tylko, że wygląda w miarę jednolicie w przypadku upadku z 14 metrów, ale to wciąż samochód tych, co wiedzą gdzie leży Zanzibar.

Tak więc przeżycie, w którymkolwiek  z tych pojazdów byłoby raczej ciężkie. Można by próbować z Rosomakiem, ale pozostaje kwestia paliwa i zwrotności na zagruzowanych ulicach.

Za to można wybrać idealny samochód na ostatnią podróż. I mógłbym tu wymienić  dziesiątki Ferrari, kilka Aston Martinów i całą resztę nowych i starych aut, które sprawiłby, że z uśmiechem wjechalibyśmy w przepaść. Tyle tylko, że każdy z nas ma swoją ulubioną stajnię, więc tego typu dywagacje są bezsensowne i jałowe. Bo nawet najgorszy samochód byłby dla kogoś tym jedynym wymarzonych. Ale dość smędzenia związanego z za dużą ilością świątecznego ajerkoniaku. W końcu mamy sześć lat na zastanowienie się.

PS: A jeśli już chodzi o idealny samochód na koniec świata to polecam DeLoreana. Jest aluminiowy, więc nie pożre go rdza i w końcu zawsze można się cofnąć w czasie i przejechać się tym, co akurat jest najlepsze w danym okresie.

Pobaw się ze mną.

Nie wiem jak to było z wami, ale ja zawsze w szkole byłem wybierany jako ostatni do składu. I nie, nie działała tutaj biblijna zasada, że ostatni będą pierwszymi. Co prawda na podwórku nie miałem problemów i mama nie musiała mi wiązać kiełbasy na szyi, żeby psy się ze mną bawiły, ale mimo to wiem jak to było być ciamajdą i gamoniem, którego nikt nie chciał w drużynie albo, gdy w niej był to najczęściej grzał ławę. Ale były też i dobre strony, zawsze miałem lepszy widok na sekcję żeńską i spisywanie zadań domowych. Tyle, że dzisiaj nie o mojej psychoanalizie, czyli ad rem.

Pewien portal opublikował ostatnio listę samochodów, które zalegają u dealerów, czyli takich, z którymi nikt nie chce się bawić, chyba, że samemu jest gorszym od nich.

Pierwszym samochodem w rankingu jest Toyota IQ. Już kiedyś o niej pisałem, niezbyt pochlebnie i chyba miałem rację. Nie pomaga tutaj wygląd hełmu szturmowca z „Gwiezdnych Wojen” ani to, że pod przebraniem występuje jako Aston Martin. Nadal bardziej przypomina sprzęt piorący i kosztuje tyle co auta o dwie klasy wyżej.

Zawsze mi się wydawało, że projektowanie takich samych aut to strzał a w kolano, a właściwie w amortyzator. Nie wiem czym się kierował Volkswagen projektując trojaczki w postaci Up!’a, Citigo i Mii. Ten pierwszy przynajmniej sprawia lepsze wrażenie. Skody nie rozumiem, bo za taką samą cenę można mieć VW, więc nie wiem jakim trzeba być fanatykiem marki. Ale najgorsze z tego wszystkiego jest Mii od Seata. Nie ma tu za grosz „Auto emocion”, czy chuligaństwa Małej Mi z „Muminków”. Bardziej do ekstazy doprowadza nie instrukcja do zmywarki, znaczy IQ niż kisielowaty wygląd Mii.

Następnie przechodzimy do moich ulubionych samochodów z napędem hybrydowym. W oszałamiającej liczbie trzech sztuk sprzedała się Honda Insight. Nawet nie chodzi tutaj o wygląd ani o zaporową cenę. Ja wiem, że przeważnie więcej znaczy lepiej, ale zamiast normalnego automatu lub manuala z kilkoma biegami sprzężono silnik z bezstopniową skrzynią biegów. Wystarczy sześć biegów, w większej ilości sprawdza się tylko wołowina w steku, czekolada i alkohol. Myślałem też o kobietach, ale to by się wiązało z większą ilością pewnego organu i mężczyzn i miałem tu na myśli uszy.

Kolejnym wielkim przegranym jest brat Toyoty GT86, czyli Subaru BRZ. W czym problem? Wygląda identycznie, ma taki sam silnik, jeździ podobnie. Różni się tylko paletą kolorów, a właściwie jednym, charakterystycznym niebieskim dla Subaru. Ale myśląc o tej marce mam ciągle przed oczami faceta w średnim wieku i kapeluszu, który kupił Outbacka bo wygląda fajnie, jeździ w terenie lepiej niż Zmota i ma pierwszego diesla boxera. Nikt z nim raczej na piwo nie wyjdzie.

Następnym niechlubnym rekordzistą jest producent, który dał nam GT-R’a i 300ZX, a jest to Nissan z liściem. A chodzi dokładnie o Leaf’a, którego chciałbym mniej niż chlamydię, który z podłączonym kablem ładowania wygląda jakby miał nos baby Jagi. Kupujemy samochód przeważnie dlatego, żeby dojechać do pracy, nie mówiąc o wypadach na miasto lub za granicę, a nie po to żeby dojechać do najbliższego skrzyżowania. No chyba, że ktoś mieszka w Zgorzelcu i lubi wypady do Niemiec.

Samochód, który również nie bije rekordów sprzedaży to Lotus Elise. Mimo, że to całkiem niezłe auto to od takiego oczekujemy trochę więcej mocy i trzymania się zderzaków, które podobnie jak całe nadwozie zostały sklejone, gdzieś w szopie przez Nigela i Mitchela.

Trochę dziwi obecność tych dwóch, czyli Lamborghini Aventador i Rolls-Royce Ghost, ale przy cenach dobrze ponad milion ciężko klientów walących drzwiami salonu. Tyle tylko, że ciężko kupić oficjalnie Lambo w Polsce.

Jedynym przedstawicielem dostawczaków w tym jakże zacnym gronie jest Ford Turneo. W sumie to nie dziwi mnie brak jego popularności, jest dostępny od dziesięciu lat, co już źle wróży i przez ten czas nie widziałem na ulicy ani jednego egzemplarza. Prawdę mówiąc nie wiedziałem nawet, że go produkują bo przy ostatnio wzmiance miał dopisek Concept.

Ostatnim samochodem w rankingu jest pojazd, który zbiera lepsze noty niż Mercedes S, BMW 7 i Audi A8 w plebiscytach na najbardziej niezawodne auto i najbardziej zadowolonych klientów, a jest to Lexus LS. Jeśli patrzeć od pragmatycznej strony jest to doskonały samochód, cichy, komfortowy, szybki, bezpieczny i japoński, co jest synonimem niezawodności. Ma również silnik V8 połączony z elektrycznym, które daje mu osiągi V12 przy spalaniu V6. Tyle tylko, że nie potrafię sobie wyobrazić jego właściciela. Pewnie dlatego, że wszyscy śpią, a pracownicy salonu ich nie budzą. Otóż Lexus nie wygląda źle, chociaż jest tak wyprany z emocji, znowu to IQ, że prędzej zaśniecie nad formularzem wyboru wersji niż dotrzecie do podpisania ostatniej stronie umowy. I to jest powodem wygrywania rankingu zadowolenia, smacznie śpicie, co jest dobre, a pracownicy ukradkiem wpisują wasze dane do ankiety.

Czy jest na tej liście samochód, który bym wykluczył? Poza Lambo i Rollsem nie. Ale wierzę w słuszność tego typu rankingów. Niech producenci wiedzą, że nie każda nisza jest żyłą złota, a zaprojektowanie przynajmniej ładnego samochodu kosztuje tyle samo co brzydkiego.

Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie.

Na początku listopada jest czas, żeby wspomnieć tych, którzy są już w innym, lepszym świecie. To sprawia, że z nostalgią i estymą patrzymy na chwile, gdy kręcili się gdzieś wokoło. To sprawia, że zacząłem sobie przypominać samochody, które z różnych względów odeszły w niebyt. Zostały skasowane przez księgowych, samych klientów, kryzys paliwowy lub z różnych względów.

Jednym z nich jest stary Ford Capri. W Stanach mieli Mustanga z potężnymi silnikami V8, a my w latach siedemdziesiątych dostaliśmy auto, które było stylizowane na muscle cara. Co prawda pierwsze dwie generacje były raczej słabe, za to ostatnia była jednym z najbardziej odjazdowych samochodów z napędem na tylną oś z tamtych lat. Zamiast ośmiocylindrowych fałek mieliśmy tylko V6, ale nadal sprawiały radość i były świetnym wyróżnikiem na naszych ulicach. I mimo, że nie kosztował furmanki pieniędzy i nie trzeba było sprzedawać własnych dzieci, żeby go kupić to bez obaw można było nim podjechać pod kasyno w Monte Carlo.

Kolejnym wielkim, w dosłownym znaczeniu, zapomnianym jest BMW E31, czyli znana „ósemka”. I nie, to nie błąd, że się tu znalazło. I to również nie jest prawdą, że kontynuacją serii jest „szóstka”, wszakże postała na bazie „piątki” i nie ma V12, więc nie może sobie uzurpować takiego miana. A sama „ósemka”? Praktycznie nie wiadomo czym miała być, na auto typowo sportowe była za ciężka, a na auto klasy GT zbyt bezpośrednia. Jednak nie przeszkodziło jej to w znakomitym trzymaniu linii i walce nawet z Ferrari. I te niezapomniane podnoszone światła oraz wersje CSI, które nie miały nic wspólnego z jakimś serialem. I tylko szkoda, że nie wypuszczono M8 i nie zrobiono sukcesora.

Każdy na słowo Porsche myśli 911. Owszem są świetnie, ale nadal produkowane. Chodzi mi o 928, które kłuło purystów marki z linii modelowej jak Natalia Siwiec w klasztorze. Bo nagle postanowiono wstawić silnik z przodu i zamiast słabego boxera wrzucić Mike’a Tysona w postaci V8 i mocami sięgającymi grubo ponad trzystu koni oraz nieco groteskowymi lampami z przodu. A dzisiejsza gama sprawia, że z jeszcze większym bólem wspominam tamto auto.

Fani „Szybkich i wściekłych” z pewnością od razu się domyślą o co chodzi. Weźmy klasyczny napęd, pancerne silniki turbo, nieograniczone możliwości tuningu i otrzymujemy kultową Toyotą Suprę. Najbardziej znaną i godną tego miana jest ostatnia, czwarta generacja, która miała wszystkie atrybuty bezkompromisowego samochodu sportowego. I do dzisiaj nie ma godnego następcy, podobnie jak Nissan 300ZX, pomijam próbę zrobienia elektrycznej wersji w przyszłości, a i nawet odwieczny konkurent w postaci Skyline’a zmienił się nie do poznania.

A skoro już o kultowych modelach z Japonii mowa to nie sposób wspomnieć o dwóch modelach Hondy. Pierwszym nieco narowistym była świetna S2000. Wszystko było w niej inne. Wolnossący wysokoobrotowy silnik o mocy 240 koni, przy dwóch litrach pojemności, wskaźniki rodem z „Nieustraszonego” i to nieokiełznane zamiatanie na każdym zakręcie. Nieco bardziej ucywilizowanym był NSX, czyli japońskie Ferrari, taki przydomek zapewniła konstrukcja rodem z włoskich supersamochodów. I był projektowany przy udziale nieodżałowanego Ayrtora Senny, w co jestem w stanie uwierzyć. Dzisiaj to chyba tylko marketingowa zagrywa, gdzie kierowca robi kilka kółek po torze i fleszach z aparatów.

Następnym wielkim nieobecnym jest Alfa Romeo GTV6. Owszem, była beznadziejnie wykonana i sprzęgło się zapiekało na postoju, ale wyglądało jak supermodelka i miało wspaniałe serce w postaci silnika V6. A to wszystko jako całość sprawia, że z pewnym niesmakiem patrzymy na nieco opasłe, powolne i nieco zezowane aktualnie produkowane Alfy.

Jest jeszcze jedno szczególne auto, które jest połączeniem francuskiej myśli technicznej i pewnej popularnej gry, a mianowicie Renault Alpine GTA. I dla młodszych wyjaśnienie, nie było to Renault z nagłośnieniem Alpine’a i padami zamiast kierownicy. Była to wariacja na temat tradycyjnego, dość ortodoksyjnego podejścia do samochodów. Mało tego, dzięki osiągom płynącym z turbodoładowanego silnika renówka mogła nadążać za Porsche.

I być może jest jeszcze wiele samochodów, które zniknęły nie tylko z ulic, ale również świadomości i są znane tylko tym co nocami siedzą na Wikipedii, ale to są te, które sprawiają, że jest mi smutno, że odeszły.

Jeżdżę Citroenem DS4, lubię parówki i kocham swojego kolegę z pracy.

W zeszłym tygodniu pewna strona opublikowała ranking na najlepszy samochód dla geja w 2012 roku. Dodajmy, że byli to Francuzi, więc chyba wiedzą co mówią. Tylko dręczy niesłychanie mnie jedno pytanie, w jaki sposób został stworzony taki ranking. Czy tworzyła go osoba homoseksualna? Czy przeprowadzono ankietę? Czy ludzie, który brali udział w tej ankiecie na pewno byli gejami, czy może dla jaj skłamali? Ja w ankietach zawsze mijam się z prawdą o dobrą odległość między ziemią a księżycem.

Ale pomińmy wartość merytoryczną tego zestawienia i przyjmijmy, że został zrobiony z całą należytą rzetelnością.

Numer dziesiąty należy do jednego z najbardziej męskich producentów, czyli BMW. A zaszczytne miano przypadło modelowi 1. Tak więc na nic pakiety M, nic to, że masz 1M, po prostu lubisz się zabawiać w męskiej ubikacji. A przecież seria 1 to jeden z najfajniejszych kompaktów na rynku. Dodatkowo ma napęd na tył i mocne silniki. Już bardziej bym typował Audi A3.

A skoro o koncernie Volkswagena mowa to numer dziewięć to Golf w wersji cabrio. Z jednej strony to trochę dziwi, bo przód i tył jest jak w normalnym, trzydrzwiowym kompakcie wszechczasów. Ale z drugiej od czasów „czwórki” kabriolety VW są chyba najbardziej zniewieściałe na świecie.

Numer osiem, i tu chyba największe nieporozumienie rankingu, Lamborghini Aventador. Kuba Wojewódzki ma, ale z pewnością nie jest gejem, bo wyrywana nie tabuny lasek. Dodatkowo w czarnym wygląda jak samochód służbowy Lorda Vadera. Ale jego właścicielem jest również Batman, a on w swoim obcisłym stroju może się podobać Eltonowi Johnowi. No i ma je boski Christiano, więc już chyba wiem dlaczego.

Bliższe czołówki miejsce to Audi Q3. Szczerze mówiąc wygląda jak każde inne Audi, więc chyba nie chodzi o aparycję. Jedynym zarzutem jest to, że jest mniejsze od Q5 i Q7, ale właśnie tak zostało pomyślane. Może trzeba coś zrekompensować wyżej ustawionym zawieszeniem?

Pod numerem szóstym sklasyfikowano Mercedesa SLS. I nie potrafię sobie wyobrazić nic bardziej męskiego niż V8 od AMG. Dźwięk, który burzy mury i budzi dzieci w sąsiednim miasteczku. Ale być może chodzi o to, że tak bardzo lubi jeździć bokiem.

Pierwszą połowę zestawienia otwiera współczesne wcielenie popularnego Garbusa. Nie jest to najlepiej wyglądający samochód, to prawda. Dodatkowo te groteskowo-sportowe pasy i inne naklejki.

Pierwsze miejsce za podium to Citroen DS5. I choć francuski producent nigdy nie słynął z niezawodności to jedynym zarzutem może być to, że ostatnio jego auta, a zwłaszcza linia DS. wyglądają po prostu dobrze.

Ostatnie miejsce na pudle to Mini Cooper. Owszem, jest trochę damski, ale jego silniczek skory do zabawy jak mały terier i fantastyczne zawieszenie sprawiają, że jest wdzięcznym małym samochodzikiem. Fakt, może nieco przekombinowanym i koncern przesadza z rozszerzaniem linii modelowej, ale to wciąż dobre auto.

Pierwszym przegranym został Range Rover Evoque. I mimo, że w zaprojektowaniu brała udział Victoria Beckham a nie David to nic, absolutnie nic co nosi nazwę Range Rover nie przypomina ciepłej parówki.

A zwycięzcą został Citroen DS4, czyli nieco podmalowana C4. Może kto jeździ materiałem wybuchowym na to samo w spodniach?

Zatem wychodzi, że jeśli jeździsz nietypowym samochodem, nawet jeśli powstał w oparciu o model tłuczony w milionach, nie lubisz bawić się piersiami i łapczywie spoglądasz na kolegę z pracy jak je kanapkę.

A czy istnieje coś takiego jak idealny samochód dla Buby? Być może, ale jakoś nie mam ochoty zgłębiać tematu.

Berek.

 

Z pościgami w serialach czy filmach jest jak z piwem. I nie to, że nie zawsze są pełne. Chodzi o to, że większość zadowoli się sikaczami jakie są sprzedawane w supermarketach, czyli filmy klasy A. Potem są piwa, które są dystrybuowane pod własną marką, czyli trochę gorsze i tańsze. Później jest piwo Vip z pewnego dyskontu, które już nie ma przyporządkowanej litery w alfabecie.

Wiadomo, że aby zrobić efektowny pościg pomiędzy dobrymi i złymi trzeba wydać trochę pieniędzy. Tyle tylko, że producenci wolą zapłacić jakiemuś popularnemu gogusiowi z Hollywood, żeby raz się przeszedł przed kamerą, co powoduje, że ciężarówka z jego honorarium wyczyściła ich konto. A to powoduje, że często rozbijane są podobne samochody. Jak na przykład w pewnym niemieckim serialu, i nie są to „Gorące wargi”. Chodzi o „Cobrę 11”, gdzie zamiast nowego BMW rozbijali stare. I większość się nie jorgnęła. Tyle tylko, że wygląda to gorzej niż jakby przed wypadkiem wrzucili planszę z napisem, że z powodu małego budżetu zamiast Maybacha będzie Trabant.

I to tknęło mnie, żeby zebrać kilka fajnych pościgów w jednym miejscu. Czyli tu. Co prawda pomysł trochę zwietrzały, tytułem wcześniej wspomnianego piwa, ale skoro produkcja się postarała i dostarczyła mi materiały dydaktyczne w postaci skrzynek postanowiłem podjąć kufel, znaczy się temat.

Na początek małe rozprawienie się z „Bullitem”. Nie mam nic do Steve’a MQueena, ale ten pościg w San Francinsco trzyma się kupy podobnie jak Charger i Mustang drogi, czyli wcale. Jeśli kręcili by je na lotnisku to owszem, może promień skrętu by się zgadzał. Sceny może i były kultowe, ale głównie dla psyszczatych nastolatków onanizujących się przy plakatach Stanga wiszących nad ich łóżkami.

A więc przed państwem złota lista pościgowych przebojów. Na miejscu szóstym „Matrix”, gdzie dzielni bohaterowie uciekają przed złymi. Są tylko dwie wady. Podobno na potrzeby tej sceny wybudowano kilka kilometrów autostrady, co z naszej perspektywy budzi zazdrość i uczucie graniczące z pewnością, że tak nie było. No i druga, samochód. Ze wszystkich samochodów jakie było można wybrać, albo zbudować, wybrano Caddillaca. Co prawda ma silnik z Corvetty, ale to ciągle miękka kanapa. Tak czy inaczej, zasłużone, dobre miejsce.

Oczko wyżej rewelacyjny film z Robertem De Niro i Jeanem Reno, czyli jednym słowem „Ronin”. Dwie fantastyczne sceny. Jednak i tu jest pewna łyżka dziegciu. Bo oto zwykły Peugeot 406 i Citroen XM, które na pewno miły sportowe zawieszenie i mocarne silniki, dają rade nawiązać walnę chociażby z Audi S8.

I nie zatrzymujemy się ani na chwilę, pędzimy dalej, na drodze wznieca kurz mały hit w postaci „Transportera”. Może nie jest wybitny, ale jak na warunki całkiem niezły, taki dobry pilsner. Wielki plus za starą i najlepszą siódemkę, za te zmiany biegów (nie jak w najnowszym serialu, gdzie nowe A8 ma manualną skrzynię biegów), czerwone pola. I w końcu kierowca, prawdziwy, który ma doświadczenie i wie co robi, a nie mało znany policjant nowojorskiej policji, gdzie wszyscy jeżdzą taksówkami, nagle wsiada do pięciusetkonnego potwora i ogarnia go lepiej niż Marcus Gronholm. To powoduje, że jestem w stanie wybaczyć ten mały zgrzyt z przeskoczeniem barierki na moście. A skoro coś jest dobre to zawsze można to spieprzyć, czytaj „Transporter 2” i „Transporter 3”.

A teraz wróćmy na chwilę do ostatnio opisywanych Aston Martinów, w postaci „Quantum of Solace”. Już nie chodzi o sam pościg, ale o jeden z najlepszych i najlepiej brzmiących samochodów na świecie, czyli DBS-a. Ryczącą V12-tka, manualna skrzynia i kierowca, który nie cofa się przed niczym. Tylko trochę włókna węglowego szkoda.

Nadeszła chwila dla wielbicieli graniturów, kapeluszy i Ray-Banów, czyli najbardziej muzykalnych braci. Jeśli chodziłoby o ludzi to można by powiedzieć, że trup ściele się gęsto. I właśnie za takie robienie w konia policji zasłużone drugie miejsce dla „Blues Brothers”.

I na miejscu pierwszym ląduje jeden z najlepszych filmów Tarantino i świetne sceny pościgów z „Grindhouse: Death Proof”. Walczący Charger i Challenger, V8-ki i gnąca się blacha. Jak mówił jeden z bohaterów „that was fun”.

Jest jeszcze specjalne miejsce. Co prawda to nie pościg i trochę oszukany. Weźmy Paryż wcześnie rano. Rok 1976. Na drugim końcu miasta mężczyzna ma spotkać się z kobietą. Wsiada w samochód i zap…. Znaczy pędzi. Sądząc po tempie chodzi chyba o poranny seks, a facet chyba właśnie wyszedł z klasztoru. I to nic, że nie jechał faktycznie Ferrari, które podłożyło swój głos, a Mercedesem. Całość bez wielkiego budżetu i efektów robi wrażenie.

A dla tych cwaniaków, co pominęli resztę, żeby zobaczyć sam szczyt dodam, że jest wiele scen pościgowych, jak choćby z „60 sekund”, „Szybkich i wściekłych” ale ze względu już na moją zamroczoną złocistym napojem pamięć ich w tym felietonie nie będzie.

Moto-aktor.

Poprzedni wywód na temat samochodów agenta Jej Królewskiej Mości skłonił mnie do rozważenia innych, znakomitych moto-ról. A skoro nie ma tu redaktora naczelnego, który by wyrzucił ten pomysł do niszczarki do śmieci Fellowes i sam jestem sobie sterem, łódką i żaglem to postanowiłem wcielić go w życie, czego dowodem jest ten oto felieton.

Na kanwie zgranego już filmu „60 sekund” i jego  bardziej współczesnej reinkarnacji wypływa Ford Mustang. Samochód bez wątpienia kultowy, mający pewnie więcej wyznawców niż Kościół Anglikański. Ford w latach sześćdziesiątych postanowił zbudować auto mniejsze i tańsze od mało wówczas popularnej Corvetty. Nie zmienił się tylko silnik V8. Tak więc Bob i Bud zaczęli tłuc kompaktowe auto z siedmiolitrowymi silnikami o mocy grubo trzystu kucy. Dzięki temu został głównym metalowym aktorem, tyle tylko, że w obu przypadkach został doszczętnie zniszczony. Co prawda w oryginale brał udział seryjny samochód, jednak w 2000 roku postanowiono pokombinować z nadwoziem. I nie mam pojęcie co brali designerzy, i sam nie chcę tego używać, ale poważnie, dwa reflektory w środku? Boczne wloty powietrza do bagażnika?

Skoro jesteśmy za wielką kałużą zostańmy tam na chwilę. Mamy tu latającego Generała Lee. A skoro o wodzie mowa, to Charger nic sobie nie robi ze skoku przez rzekę. Założę się, że Sebastian Loeb chciałby mieć takie zawieszenie. Inne wcielenie Dodge’a to służbowy samochód Blade’a, który mam nadzieję z impetem wjedzie w jakiejś nowej części „Zmierzchu”.

Owszem, jest jeszcze Challenger, ale w nim w najlepszym wypadku, i to jest dobre słowo, zatrzymacie się na koparce.

Również Ford Interceptor i Pontiac TransAm nie robią takiego wrażenia. Mimo, że ten ostatni miał podnoszone światła to musielibyście mieć coś co wygląda jak włosy łonowe na głowie i kurtkę z foliowej skóry.

Najciekawszym muscle carem była Barracuda, ale będziecie w niej wyglądać tylko, gdy wyglądacie choć trochę jak Don Johnson, w innym wypadku bliżej wam do listonosza Pata i jego furgonetki.

Ciekawy epizod zaliczył również Chevrolet C-2500 w „Kill Bill-u”. Pozostaje tylko jedna sporna kwestia, jazda „Pussy Wagonem”?

Przejdźmy nieco bliżej, do Francji. Każdy chyba zna przygody taksówkarza z Marsylii. Potrzebujesz szybko dostać się na lotnisko? Wybierasz najszybsze auto, które widzisz na postoju, ale z całą pewnością nie wybierasz Peugeota, nawet jeśli jest to najmniej nieudany z najbardziej nieudanych samochodów. Mimo, że to sensowne auto, to kiedy do niego wsiadasz wszystko jest nie tak jakbyś tego chciał. Poza tym jego właściciele są śmiertelnie nudni, za każdym razem będą snuli opowieści o tym, jaki to on jest niezawodny. Jest, pod warunkiem, że traktujesz go jako kwietnik.

A skoro o Lucu Bessonie mowa to nie sposób  nie wspomnieć o „Transporterze”, czyli BMW 7 i Audi A8. W czasie, gdy wchodziły do produkcji były chyba najlepszymi przedstawicielami swojej klasy. Tyle tylko, że to wciąż duże i nieporęczne limuzyny, które nie powodują przyspieszonego bicia serca. Chyba, że pracujecie dla Audi albo BMW i szef wam każe.

Na pewno rewelacyjnie, również z perspektywy czasu, wygląda DeLorean. Kłopot w tym, że prędkość umożliwiającą podróż w czasie osiągał jedynie przy locie z klifu lub podłożeniu pod niego tony trotylu.

Na naszym podwórku również znajdziemy kilka fajnych samochodów, no dobra mi przychodzi do głowy tylko jeden (bo o Polonezie czy Dużym Fiacie nie ma co wspominać), Mercedes Sec. V8 i luksus oraz look, który do dzisiaj sprawia, że robi się nam ciepło na sercu.

Jest jeszcze wyborne, ociekające zmysłowością, grzmiące wydechem, fantastyczne Maserati Quattroporte z „Nietykalnych”. Tyle tylko, że nie zajedziecie nim daleko, gdyś albowiem skrzynia biegów lubi się zacinać, ale z pewnością będzie się wyśmienicie prezentowało obok pianina w salonie.

A skoro już o Corvette i o Donie Johnsonie mowa to nie sposób wspomnieć o „Policjantach z Miami”, czyli o Ferrari Daytonie. Co prawda był to Chevrolet, ale nawet wtedy jazda nocą przez Miami, z soundtrackiem Phila Collinsa jest przeżyciem graniczącym z orgazmem.

Są również dwa filmy traktujące o „Włoskiej robocie” ze sprytnymi Miniakiami jeżdżącymi po domu. Ale pech w tym, że nie zmieściły by się nawet w moim kilometrowym apartamencie. Poza tym stojąc przed wyborem BMW vel Mini a udawaną Daytoną zawsze wybiorę to drugie. Nawet jeśli nie ma podnoszonych lamp i tylko V8 w miejscu V12. Dlaczego? Bo udaje jak autor, że coś, czym nie jest.