Tag: felieton

Quo Vadis BMW.

Lubię samochody z Monachium. Nawet bardzo. Być może ma to związek z dresem z pięcioma paskami, w którym chodzę po domu. Samochody ze śmigłem na masce mają niewątpliwie kilka zalet. Są dobrze wykonane. Każdy znajdzie odpowiedni model dla siebie, sportowy czy komfortowy, zwinne coupe albo wielkiego suva. Wszystkie jednak są ponad miarę dopracowane i cechuią znakomitymi właściwościami jezdnymi. Napęd na… Read more →

Z prądem lub pod prąd.

Miniony rok był bogaty jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju premiery motoryzacyjne. W końcu nowe, dopiero co wymyślone nisze same się nie zapełnią. Nawet na rynku, jak to w swojej nomenklaturze Anglicy określają, hipersamochodów pojawiło się paru nowych graczy. To szczególne wydarzenie zwłaszcza, że odbywa się rzadziej niż olimpiada czy wybory do Parlamentu Europejskiego.

Mamy nowe Enzo, Carrerę GT i F1. I idąc za przykładem posłów PiS-u, czyli nie widziałem a się wypowiem, to nie jeżdżąc żadnym z nich trochę pomarudzę. Nadają się do tego idealnie bowiem technologia w nich zastosowana za kilka lat trafi do tańszych samochodów. Odpowiedzialni za nowe samochody po omacku wciskają nam coś, w co sami nie wierzą.

Każdy z wielkiej trójki wygląda obłędnie. Może Porsche jest bardziej surowe i techniczne, ale również się broni. Benzynowe silniki zapewniają sporo mocy. Na nieszczęście dla osobników z płonącą benzyną w żyłach wspomożono jest napędem elektrycznym. Głównie działają na zasadzie dodatkowego kopa w nerki, dzięki czemu moc rośnie do blisko tysiąca koni mechanicznych a momentu obrotowego jest tyle, że wystarczy do zmiany kierunku ruchu kuli ziemskiej.

Niestety zaproszenia z Zuffenhausen nie dostałem, ale wszyscy ci co byli nie kryli zachwytów. W końcu nikt nie podskoczy Porsche. Nie sugeruję, że 918 źle się prowadzi bo pewnie tak nie jest. Ale z wyłącznie konwencjonalnym silnikiem byłoby 150-200 kg lżejsze, a czas projektowania byłby krótszy. Szkoda, że kosztując cztery duże banie będzie garażowym eksponatem i mało kto to zweryfikuje.

W określonych przypadkach, czyli prędkościach umożliwiających przejazd po Pit Lane i dojazdach do torów wystarczą same silniki elektryczne, więc jest i cicho i ekonomicznie. Słowa idealne opisujące sportowy światek. Sto lat silników spalinowych, a one ciągle są najbardziej efektywne jeśli chodzi o całokształt. Elektryczne i im podobne są być może fanaberią dwóch dziesięcioleci.

A skoro o ściganiu się mowa to Jean Todt właśnie powołał Formułę E. Nie jest to bynajmniej nowy proszek do prania a całkowicie elektryczne bolidy przypominające te, które startują w F1. Pokazano ich umiejętności i potrafią nawet kręcić bączki. Wówczas przypominają małe modele sterowane radiowo, a te jak wiadomo również są na benzynę. I to ciągłe bzyczenie rodem z letniego grilla.

Ciekawostką nowej serii ma być przesiadanie się kierowców w czasie „tankowania”. Energii nie wystarczy na cały wyścig, ale przerwa nie będzie trwała kilku godzin. Każdy do dyspozycji będzie miał dwa bolidy, co wymusi zmianę samochodu. Nie brzmi to jak gwóźdź programu a jak kolejny odcinek telenoweli. Zmiany kierowców mamy choćby w Le Mans i nie są one szczególnie emocjonujące.

Namiastkę braku dźwięków lub ich syntetycznego sączenia z głośników mamy w nowym Clio. I z całą pewnością nie mam słuchu Leszka Możdżera, ale potrafię rozpoznać granie kilku garów. Bezsensowne aplikacje w Renault serwujące sztuczne dźwięki wprost z wydechu GT-R’a przypominają oglądanie własnych klejnotów przez lupę.

W czasach, gdy Testarossę kupowało się w salonie uchodziłeś za poważnego kierowcę, herosa. Dzisiaj najczęściej wyglądasz na kogoś bogatego, z mniejszą lub większą fantazją zależnie od marki i koloru. Nawet jeśli trzysta koni przekraczało twoje umiejętności drogowe chwytałeś byka za rogi i uczyłeś się jeździć. Zabawa była niesamowita mimo, że często kończyła się zadrapaniami i urwanymi spojlerami. Doświadczałeś tego, że żyłeś i obcujesz z czym nie do końca nazwanym, ale istotą, która czuje i potrafi się odwdzięczyć.

Dzisiaj w M Powet AMG Quattro DSG F-Sport wszystkie DSG, ESP i kontrola startu budują pewność, że jesteśmy dobrzy i szybcy niczym kierowcy wyścigowi. Szkoda tylko, że konfrontacja przyrodzenia wypada dość blado.

A to dowodzi jednej rzeczy, nie jesteśmy już drapieżnikami. Tereny łowne zamieniliśmy na wygodny fotel z kolekcji Paltrona Frau i ad vocem kominek elektryczny, nad którym nie wiszą już trofea. Te oglądamy już tylko w National Geographic.

Przepis jest prosty. Wysokoobrotowy silnik, prosta skrzynia biegów, dobre podwozie bez pneumatyki, w miarę niska masa i seksowny wygląd. Dostaniemy świetny samochód za ułamek ceny Veyrona. Nie potrzeba kolejnych technologicznych dowodów za cenę F40, F50 i FF do jazdy na co dzień, żeby się przekonywać jak możemy być szybcy na prostej. Chyba po raz pierwszy mniej znaczyłoby lepiej.

 

O traktowaniu kierowców słów kilka.

Wiele ostatnio w mediach zachwytów prezydenta Stanów Zjednoczonych nad zgolonymi wąsami naszego oraz o księżach i ich zainteresowaniach. Jest jednak pewna grupa społeczna, która ma zdecydowanie gorzej, a mianowicie przeciw nim są ekolodzy, księgowi, policja, piesi, rowerzyści, parlamentarzyści oraz niemal całe społeczeństwo.

Otóż frakcją najbardziej uciśnioną w tym kraju są kierowcy. Nie tylko za sprawą haraczy płaconych za wszystko, ale i pod względem legislacyjnym. Inaczej mówiąc masz samochód, masz przerąbane.

Płacąc wszelkie podatki i opłaty zawarte chociażby w paliwie, (ponad 50 procent ceny), co dzień zostajemy spychani na margines. A to nie wolno wjechać do centrum miasta, a to lepiej postawić kolejną budkę z kebabem zamiast dwóch miejsc parkingowych, a to znowu zabrać dwa pasy, jeden dla autobusów a drugi na ścieżkę rowerową. Dlaczego ludzie nie płacący podatku na utrzymanie dróg poruszają się szybciej po drodze, za którą zapłaciliśmy my kierowcy?

Manifestacja? Maraton? Strajk? Nie ma problemu. Zamknijmy pół miasta, a nasi dobroczyńcy zmotoryzowani niech spóźnią się do pracy i mają obejdą się bez premii.

Do tego dochodzą wszelkie perturbacje prawne. Ja rozumiem, że jako ród wywodzący się z ułanów nie grzeszymy specjalną kulturą czy stosowaniem się do przepisów. Owszem, często są one tak bzdurne, że wprowadzanie ich w życie kończyłoby się paraliżem kraju.

Biorąc pod uwagę liczbę kierowców i samochodów to stanowimy chyba największą grupę społeczną. Nie zmienia to jednak faktu, że najbardziej tłamszoną i ciemiężoną przez wszelką władzę. Każda kolejna dokłada swoje, a w zamian oferuje rozwiązania według niej praktyczne, a tak naprawdę warte tyle co plama zużytego oleju.

Batem dla zbyt szybko poruszających się miały być fotoradary. Obecnie w Polsce ponad sześćset sztuk. Ile z nich jest postawionych w miejscach faktycznego zagrożenia? Pewnie niewiele. Do tego dochodzą popularne suszarki, które są albo bez atestów albo używane niezgodnie z przeznaczeniem. O licznie strażników gminnej kasy i ich karkołomnych miejscach mierzenia prędkości można by pisać elaboraty.

Niby żyjemy w czasach boomu na sprzęt elektroniczny, urządzeń zdolnych do lotu na Marsa, a jakoś dokładnego miernika prędkości nie możemy skonstruować. Bo przecież tylko tak można by wytłumaczyć ciężarówkę pędzącą 155 km/h przy fabrycznym ograniczniku do 90. Wszelkie machlojki z pewnością byłyby absurdem.

Pewnie setki takich mandatów przychodzą do obywateli, część pewnie słusznie, a reszta? Cóż, pomiary bywają robione na oko, ponieważ nie sposób zidentyfikować samochodu. Ostatnio nawet same sądy unieważniają wezwania do zapłaty.

Jeśli chodzi o przepisy to również tu trafiają się kwiatki. Mamy prawo, lepsze lub gorsze. Politycy bardzo na serio biorą sobie wyzwanie „ile jeszcze można zepsuć”. Ci z PJN postanowili wyjść naprzeciw zwolennikom prędkości. Brak limitu na autostradach i o kilkanaście kilometrów na godzinę więcej na innych drogach. Niby fajnie, ale biorąc pod uwagę nasze drogi, umiejętności i bolidy wychodzi mieszanka wybuchowa. Jedynie eliminacja co głupszych jednostek by działała perfekcyjnie.

Możliwość niezapinania pasów z pewnością skutkowałaby pięknymi lotami przez przednią szybę, niekoniecznie z telemarkiem. Przynajmniej każdy z nas nosiłby kartoniki z ocenami rodem z „Tańca z Gwiazdami”. Piękne zagranie pod publiczkę, ale Państwo Już sobie Nagrabili.

Ale czym byłby świat bez kontrastów. Władze Unii Europejskiej nie dość, że postulują ograniczenie prędkości w miastach do 30 km/h (…) to jeszcze chcą wymusić na producentach montowanie ograniczników szybkości. Masz pięciusetkonną V12-tkę? I tak pojedziesz maksymalnie tyle co zwykła Panda. Sprzężenie kamery monitorującej znaki ograniczenia prędkości wraz z systemem hamowania spowoduje niemożliwość przekroczenia prędkości. W przypadku wyprzedzania traktora pozostaje jedynie „zdrowaśka” w obliczu zbliżającego się z przeciwka wolno sunącego kierowcy. Jedynym wyjściem będzie sprowadzanie muscle carów we Stanów, co do końca nie jest takie złe.

To tylko część zmian, którymi miłościwie nam panujący chcą nam umilić życie. Odnoszę jednak wrażenie, że za wszystko biorą się przeciwnicy samochodów. To tak jakby jelita leczył hydraulik. Niby jedno i drugie rurka, a jednak różne.

Europejskim specjalistom do spraw motoryzacji powinien zostać Jeremy Clarkson. Jego odpowiednikiem w polskim rządzie powinien być Krzysztof Hołowczyc, prawdziwy pasjonat, a nie zegarmistrz pożyczający czasomierze. Osoby z pasją i znające się na rzeczy.

 

W końcu odrobina zabawy jeszcze chyba nikomu nie zaszkodziła.

Z prawdziwymi samochodami sportowymi powinno być tak, że emocje, które zapewniają kierowcy będą po stokroć większe niż te wywołane przez rzekome Porsche dla Policji albo odwołanie Ministra Transportu. Sęk jednak w tym, że przez ostatnie 10-15 lat większość z nich intryguje tak jak najnowszy model pralki albo lodówki. I ktokolwiek jeździł chociaż jednym z przedstawicieli takich aut z różnej epoki doskonale wie o czym piszę.

I wcale nie chodzi o to, że mam jakąś fazę na stare samochody. Ani to, że są bardziej charyzmatyczne czy posiadają coś z człowieka, czyli namiastkę duszy. Chcę żeby samochód był niezawodny, chociaż to słaby argument w przypadku nowych modeli. Ale są za to dobrze wykonane, bogato wyposażone, bezpieczne i nie wymagają wizyty u dentysty po każdej przejażdżce po polskich drogach. Jednak ich problem polega przede wszystkim za zbytniej natarczywości.

Kiedyś jedyne co nas ratowało w sytuacji podzderzakowej to resztki rozumu, instynktu samozachowawczego i cieniutkie arkusze blachy na karoserii. Nie było poduszek powietrznych, ABS-u czy też ESP.

I absolutnie nie mam nic przeciwko montowaniu ich w samochodach. Nawet sportowych. Opanowanie na przykład Porsche 997 GT2 RS czy 996 GT2 per „Widow maker” bez jakiejkolwiek pomocy elektronicznych stróżów graniczyło z cudem i wymagało chociaż tysięcznej części umiejętności sir Stirlinga Mossa. A biorąc pod uwagę ogólne pojęcie o hardcorowym prowadzeniu na świecie, w tym i moim, oznaczało pewne skorzystanie z usług najbliższego NFZ-tu.

Podobnie jest z autami pokroju Vipera, Mercedesów AMG czy właściwie każdego samochodu, który ma więcej niż 300 Nm i napęd na tył. Chociaż osobiście uważam, że taki moment obrotowy jest gorszy, gdy jest na przedniej osi. Wtedy na zakręcie siła odśrodkowa powoduje zwiększenie promienia skrętu przez co widzimy drzewo, w które za kilka milisekund uderzymy. W przypadku nadsterowności przynajmniej zabawimy się jak na rollercosterze.

Skoro więc chcę montowania elektronicznych systemów zapewniających bezpieczeństwo w samochodach sportowych to gdzie problem? Winne jest temu wszystkiemu lobby, modne ostatnio słowo, specjalistów BHP, osobników o zawodzie syna i wszyscy smutasy. Cała ta zgraja powiela błędy nazistów i komunistów, którzy postrzegali zabawę i radosne spędzanie czasu jako przestępstwo.

I tym zgrabnym i przydługim wstępniakiem przechodzimy do dzisiejszej bohaterki. Audi R8 anno domini 2013 wygląda w zasadzie tak samo. Wyjątkiem są bardziej ledowe lampy z przodu i z tyłu. Wnętrze jest w zasadzie identyczne. Podobnie jest z silnikami i świetnym prowadzeniem.  Jedyną istotną zmienioną rzeczą wartą odnotowania jest tym razem niewyłączalny system ESP. W samochodzie stricte sportowym o mocy ponad 500 koni mechanicznych. To tak jakby nasza własna rodzona żona zaprosiła do domu dwie prostytutki, zaprowadziła do sypialni, położyła pięć stów na stoliku i zapowiedziała własne wyjście na miasto na dwie godziny. A na końcu zakazała nam ich dotykać.

I tak sytuacja wygląda w większości obecnie dostępnych samochodów. Producenci wyszli naprzeciw kasiastym Bożydarom, którzy przed klubami chcą wyrywać lachony pozując na Schumachera. Łopatkowa skrzynia biegów sama zmieni bieg, Launch Control pozwoli nie zbłaźnić się na światłach w pojedynku z podrasowanymi Civicami i Golfami 1.6 w wersji polskie GTI, a ciągle czuwające ESP pozwala odpowiednio przejechać Karową lepiej niż Hołek.

Na normalnej drodze, w zimie chcę, żeby jakiś elektroniczny stróż czuwał nad tym wszystkim. Za to na torze, czy też w przypadku jakiegoś zlotu na płycie lotniska chcę się do woli wyszaleć, wchodzić w zakręty ze zbyt dużą prędkością i koszącą trajektorią przejazdu. W końcu odrobina zabawy jeszcze chyba nikomu nie zaszkodziła. Czy to tak trudno pójść w tym względzie śladem Ferrari i zaproponować kilkustopniowe czuwanie wszystkich systemów? Podejrzewam, że nie, ale zabawa w niemieckim aucie? Nein, danke.

 

Proszę, zróbcie Imprezę.

Przez wiele lat z całą odpowiedzialnością i stu procentowym przekonaniem twierdziłem, że Mercedes klasy S jest samochodem idealnym. Ma odpowiedni wygląd, jest bardziej napakowany najnowszą technologią niż autobus do Lichenia pielgrzymami. Owszem, kosztuje furmankę pieniędzy, ale o ile nie jest się ortodoksyjnym wyznawcą brytyjskiej motoryzacji z najwyższej półki albo arabskim szejkiem był w zasadzie ostatnim słowem w kwestii luksusu i spełniania niemal każdego zadania. Dodatkowo w za cenę małej willi dostawaliśmy osiągi i moc, którym czasem nie potrafią sprostać samochody sportowe.

A teraz przyszło nowe. Model 2013, który wygląda jak skrzyżowanie statku kapitana Kirka i choinki. Przynajmniej nie rzuca się zbytnio w oczy patrząc na całą gamę Mercedesów obecnych na rynku. Wnętrzne, co naturalne, uległo raczej ewolucyjnym zmianom. Prawdopodobnie będzie przyjemnym miejscem do siedzenia. Problemem jednak jest coś czym producenci postanowili się wyróżnić, a mianowicie kierownicą. Ilość jej ramiom wyznaczała stopień ewolucji, każde kolejne było jak nowe lekarstwo na miarę penicyliny. Albo wydajniejszy silnik do lotu w kosmos. W Stuttgarcie pomyśleli jednak inaczej i zbytnio zapatrując się w Citroeny z lat pięćdziesiątych  zatrzymali się na dwóch. Co a, nie wygląda estetycznie, b sprawia, że nigdy nie wiesz w jakiej pozycji aktualnie jest kierownica.

Zatem Mercedes sprowadził niegdysiejszy monument, wyznacznik klasy do zwykłego, w zasadzie beznamiętnego samochodu, a właściwie przemieszczacza. Będzie świetnym cruiserem po autostradach w Europie, jednak u nas ze względu na infrastrukturę drogową starci niemal zupełnie sens. No, być może w zimie, jako świąteczna ozdoba przed domem.

I co z bólem muszę przyznać, przykład Mercedesa zmusił mnie do myślenia. Bowiem niemiecki producent nie jest jedynym, który w dobie gonitwy za każdym możliwym klientem przechodzi w zachowawczość, a inaczej mówiąc stagnację, a co za tym idzie traci cenne przymioty, które do tej pory go definiowały.

Weźmy na przykład Subaru. Markę niegdyś święcącą triumfy na rajdowych trasach. Ładnych parę lat temu te samochody były synonimami osiągów, świetnego napędu i ponadprzeciętnej trwałości i wytrzymałości. Świetnie brzmiący przeciwsobny silnik i bezramkowe szyby. Dodajmy do tego nieco groteskowy wygląd i otrzymujemy świetne auto do zimowych podjeżdzawek o osiągach kilkukrotnie droższych samochodów sportowych.

Jednak w nowym millenium japońska firma postanowiła porzucić swoje niezaprzeczalne walory. Legendarny boxer nie brzmi już ani na jotę tak jak poprzedni. W słabszych silnikach nie ma już turbo. Większość pewnie powie, że to niewielka szkoda, ja zaś żebyście przejechali się pierwszym Foresterem Turbo-S. Niegdyś był podwyższonym kombi, który świetnie sprawdzał się na asfalcie i w umiarkowanym terenie. Dzisiaj to kolejny SUV. Nawet BRZ brzmi słabo. Ostatnim Mohakaninem jest Legacy, ale zdaje się, że i na niego wkrótce przyjdzie czas.

Wspaniała Impreza, która kilka razy przechodziła operację zmian twarzy, ze słabej na gorszą by później stać się do Julia niepodobną, łączyła w sobie najlepsze cechy. Była ulicznym chuliganem, samochodowym terrorystą, który z szelmowskim uśmiechem Mr Hyde’a rozprawia się nocą ze street racerami. Dzięki temu zdobywała serca kolejnych pokoleń wiernych wyznawców. Teraz stała się bardzie opasła, początkowo jedyny wariat w postaci hatchbacka wyglądał jak Daewoo Lanos na koktajlu z dopalaczy.

Właśnie pojawiła się najnowsza generacja modelu, na który jeśli popatrzymy przez pryzmat dostępnych kompaktów wygląda naprawdę nieźle, co w przypadku Subaru jest sporym zaskoczeniem. Zwłaszcza jeśli porównamy go z aktualnie produkowanym Lancerem. Sęk w tym, że po raz kolejny prawdopodobnie okaże się dobrym samochodem, a nie wyśmienitym cichym zabójcą Porsche i BMW M.

Na zakończenie tym razem nie ma żadnej światłej czy też rzutkiej puentunii. Jest za to apel do producentów Subaru. Cytując znanego, cenionego polskiego filozofa Liroya – zróbcie wspaniałą Imprezę. Ze wszystkimi dawnymi fajerwerkami.

 

PS: Tylko błagam nie odpowiadajcie filozofem Jaggerem, że nie można mieć zawsze tego, czego się chce.

Dzień z pracy (?) redaktora.

Większość pewnie myśli, że życie redaktorów i dziennikarzy motoryzacyjnych rezonuje pomiędzy telefonami od wielkich koncernów z prośbą o opinię, a wolny czas pożytkowany na nieustanne zabawy suto zakrapiane alkoholem z wianuszkiem kobiet u boku. W ciągu ostatnich pięciu minut piszemy błyskotliwe teksty, który naczelny przyklepuje z „Rotą” na ustach i jednocześnie z wyciągniętą ręką trzymającą czek na pokaźną sumkę.

Nie do końca tak jest. Czas potrzebny na napisanie bywa nieco bardziej rozciągnięty, a sterem i łódką najczęściej jesteśmy sami. Reszta także się nie zgadza.

Bywa jednak chwila, gdy woła nas szef. Najczęściej zwiastuje to albo zwolnienie, jazdę Priusem lub realizację oczywiście błyskotliwego pomysłu naczelnego daleko stąd. I najczęściej mamy do wykonania gorszą część roboty. I na ogół pada. I faktycznie jeździmy Priusem.

Wtedy jednak jesteśmy świadkami czegoś co można by nazwać sprawiedliwością dziejową. Od wejścia widzimy szefa w złym humorze, co może być dla nas złe bo przez to my będziemy mieli przerąbane, lub dobre bowiem nic nie cieszy tak jak utarty nos naszego codziennego oprawcy. Patrząc okiem bazyliszka i cedząc przez zęby artykułuje nam radosną nowinę. Właśnie dzwonił jeden z czołowych producentów by zaprosić jednego ze współtowarzyszy niedoli zwanej szumnie redakcją na dwudniową prezentację połączoną z możliwością bezkarnego testowania najnowszego dzieła sztuki. Co prawda jest to weekend, ale kto by się przejmował detalami. Najwyżej ominie mnie obiad u teściowej. Z resztą co ja mówię, nie mam teściowej, tak więc problem z głowy.

Pech szefa, a nasze szczęście, polega na tym, że sam ma ważną wizytę rodzinną, czyli nasze podwójne szczęście – teściowa i żona zrobiłaby mu coś przy czym operacja hemoroidów to masaż relaksacyjny, gdyby ten nagle wyjechał. Kolejna dobra wiadomość jest taka, że reszta redakcji również ma zaplanowane zdjęcia lub inne przyziemne sprawy. A więc przykro mi frajerzy, padło na mnie. Jednym słowem kumulacja.

Mimo, że do odlotu, w końcu chyba nie myśleliście, że to będzie w Pcimiu Dolnym, pozostała niecała doba to nie mogę znaleźć sobie miejsca. I nie mają z tym nic wspólnego wcześniej wspomniane hemoroidy. Ciągle jest mi z jednej strony trudno uwierzyć, że to właśnie ja, mały niepozorny żuczek, ofiara szkolnych kolegów będę jutro jeździł czymś co by mogło zniwelować dziurę budżetową niewielkiego kraju. Z drugiej stopień ekscytacji jest większy niż przeżywanie swojego pierwszego razu za każdym razem i to nawet w sytuacji, gdyby nadawali to na cały kraj.

Lot minął spokojnie, nawet podstawili kierowcę. Co prawda czegoś chciał ale jako, że ja nie abla espaniol trzasnął drzwiami i pojechał. Pewnie był zdołowany tym, że na co dzień jeździ tym przeklętym Seatem.

Hotel również był… a z resztą pomińmy to. W końcu to tekst motoryzacyjny, a nie kwartalnik „Świetne jedzenie, dobre wnętrza i szczęśliwe podróże”.

Po dość przydługim wstępie, prezentacji toru i możliwości najnowszego cudu techniki wpuszczono mnie za kółko. Powinienem jeszcze nadmienić, że musiałem solennie obiecać, że nie będę szalał i w razie czego pokryję wszystkie koszty. W innym wypadku zajmą moje dzieci.

Co nie byłoby takie złe, w końcu takowych nie posiadam, a instruktor o charakterze Speedy Gonzalesa również nie był usatysfakcjonowany odgórnie narzuconymi limitami.

To co nastąpiło później w zasadzie nie nadaje się do druku. To festiwal endorfin, lawina orgazmów i huragan histerycznych i niczym niepohamowanych dźwięków onomatopeicznych połączony z idiotycznie wyglądającym czymś co można by nazwać w dużym uproszczeniu uśmiechem. Jak słowo daję, tak rozdziawionej gęby nie mam u dentysty i to nawet po podaniu koktajlu z Lingokainy, Nowokainy i innych kain.

Wszelkie wątki kulinarne pominę. Najważniejsze, że nazajutrz nastąpiła powtórka z rozrywki. Nie było ważne, że to ty a nie twoi koledzy, chociaż miało znaczenie jak cholera, ale to, że można było przeżywać każdy zakręt, każdą prostą w sposób świadomy i doskonały. Nie miała znaczenia podróż, ani nawet prędkość, chociaż tak naprawdę miała. Istotna była jedność i pewna pierwotność w przeżywaniu dawno sprowadzonych do banału uczuć. Coś co czyni kierowcę odrobinę bliższym Mossa, a samochód przyjacielem zdolnym do komunikacji. A to wszystko co tworzy moto świat wspaniałym. Wszakże najpiękniejsze chwile to nie te między ustami a brzegiem pucharu, a będą szczerym kuflem, a będąc jeszcze bardziej prawdomównym szyjką, tylko chwile radości po przejechaniu pełnym ogniem prawego cztery a nadchodzącym momentem czucia pewnej rzeczy, którą załatwiał król w miejscu, do którego chodził piechotą przed lewym jeden.

I aż dziw człowieka bierze jak donośny może być krzyk redaktora naczelnego i wydawcy oraz jak realistyczny może być sen przed Knoppersowej drzemki spotęgowany wybujałą wyobraźnią i nadmierną ilością łojonych napojów z szyjki poprzedniej nocy.

Plusem tej historii jest jednak to, że szef faktycznie miał nalot teściowej. Mnie za karę wysłano do jakiejś dziury hybrydą. Na szczęście miałem wolny weekend a nie wszystkie dni. Ergo miałem więcej czasu na rozmowy telefoniczne z wielkimi producentami, morze alkoholu, wianuszek kobiet i pisanie błyskotliwych tekstów. No i sen oczywiście. I to mimo, że niektórzy twierdzą, że jednak na wizytę u psychoanalityka.

 

Być kobietą, być kobietą…

Utarło się, że samochody i w zasadzie cała motoryzacja to domena mężczyzn. Potwierdzeniem tej tezy jest wyjątek w postaci Martyny Wojciechowskiej i kilku fanek, policzalnych na placach jednej ręki, które wiedzą więcej niż faceci. Jedna z nich jeździ nawet Corvettą. Tyle tylko, że na jakieś blisko około dwudziestu milionów przedstawicieli ładniejszej płci to trochę mało, a biorąc pod uwagę podobne tendencje w innych krajach, również nie wygląda to na rewolucję na miarę „Seksmisji”. Co nie jest do końca takie złe, bowiem my, złe i szowinistyczne świnie mamy swój, w miarę autonomiczny kawałek tortu.

Ale jak się okazuje kobiety też lubią ten wypiek. Bowiem ze statystyk wynika, że posiadaczki jajników prawie tak samo często kupują samochody. Jeszcze kilka lat temu były to w zasadzie małe miejskie pierdzidełka w postaci Seicento, Picanto, Matizów i Getzów. Mało, która kobieta decydowała się na coś większego. Co prawda podobno jeżdżą bezpieczniej, ale robiąc kilka rzeczy na raz, czyli chociażby makijaż, rozmawiając z przyjaciółką o nowym chłopaku przez telefon są bardziej skore do robienia głupich błędów. No i jak twierdzą psychologowie zbyt łatwo się poddają i za mało w siebie wierzą.

Również mimo, że nadają imiona swoim samochodom, bardziej je postrzegają jako środek transportu z punktu a do punktu b, znaczy od Zośki do kosmetyczki, niż pewnego rodzaju namiastkę kochanka. I być może wiąże się to z brakiem pewnej części ciała, która ulega u nas przedłużeniu wprost proporcjonalnie do wielkości silnika, mocy i ceny jaką nam przyszło zapłacić. Bowiem kobiety o dziwo bardziej praktycznie patrzą na zakup samochodu, są bardziej pragmatyczne w wyborze, podczas gdy my jesteśmy w stanie dorzucić parę tysięcy na coś ekstra lub inny komplet felg.

Co za tym idzie przedstawicielki płci pięknej często wybierają sedany i kombi, najczęściej jako Fordy Focusy i VW Golfy. A na kolejnych miejscach plasuje się Mondeo i Insignia, które są sporo większe od stereotypowej Pandy. Co dla mnie nie ortodoksyjnego benzynowca niezrozumiałe często wybierają samochody z silnikiem diesla, które raczej nie słyną z definitywnie prostej obsługi.

A te wszystkie dane są dość zaskakujące. Przeważnie ja, zła i szowinistyczna świnia, miałem przed oczami obraz kobiety w czymś ładnym i zgrabnym, na przykład w Fiacie 500 albo Mini. Są zwrotne, mają dobrą widoczność z wnętrza i wyglądają jak atrakcyjny gadżet pasujący do torebki albo butów.

Często jednak rodzicielki potrzebują czegoś większego. Ale tu również wiele koncernów przychodzi z pomocą. Choćby Citroen z linią DS, Mini… z większymi Mini lub śliczną Giuliettą od Alfy. Zamiast tego wolą zachowawcze Audi A3, BMW 3 albo Lexusa IS. To dobre samochody, ale jakoś ciężko im przypisać pasję, romantyczność i fantazję.

I patrząc na to wszystko mam pewną teorię. Kobieta wybierając przyszłego ojca dla swoich dzieci kieruje się względami praktycznymi, czy jest zaradny, odpowiedzialny co mówi jej jak bardzo sprawni są jego żołnierze. Pomimo tego, że uwielbia Włocha czy Hiszpana o wizerunku amanta kieruje się w stronę bardziej statecznego Niemca lub Japończyka. Co prawda mając odpowiedniego mężczyznę przy boku mogłaby zaszaleć w wyborze samochodu, ale jak widać tu kieruje się podobnymi kryteriami.

Co więcej, to w sumie nasza wina, jak bałagan w pokoju, nieposegregowane pranie i ruch obrotowy Ziemi, bowiem wszystkim ładnym autom przypisujemy cechy żeńskie. Na Alfę Romeo 8C nigdy nie popatrzymy jak na odpowiednika Pudziana czy Hardkorowego Koksa. Nawet te bajki jakoby Aston Martiny czy Bentleye mają cechy brytyjskiego lorda są wierutną bzdurą. To raczej odpowiedniki Kate Beckinsale i Helen Mirren. W zasadzie każdy fajny samochód to ucieleśnienie kobiety. Nawet muscle cary, w co nawet mi trochę trudno uwierzyć, gdy to piszę, ale tak jest. A kobieta za ich kierownicą byłaby z pewnością traktowana jako żyjąca w związku partnerskim, co nie jest zbyt dobrze widziane wśród części społeczeństwa.

Zatem drogie panie, w okolicy Waszego święta nie życzę Wam Fordów Focusów albo Opli Insignia bo to trochę jakby wybrać najbardziej znanego prezesa w Polsce jako Viva Najpiękniejszego. Po prostu wybierajcie nieco bardziej fantazyjne samochody, bowiem wtedy będziemy mieli podwójnie na co patrzeć.

 

Z głową w chmurach.

Już wkrótce rozpocznie się ulubiona pora roku firm farmaceutycznych. Z trawników będą coraz śmielej prześwitywać zdrowe kupki naszych czworonogów a bzyczki w postaci hajabus i cebeerek będą zakłócać śpiew kozy czerwonoczelnej. To również świetny moment na zakup nowego samochodu.

I w tym momencie, z któregoś ramienia słyszymy podszept, a może by tak zamienić kombi, sedana czy suv-a na coś innego. Tak jak w anegdotce Karola Strasburgera o dwóch facetach co to wybrali się na łono natury pod namiot. Gdy jeden z nich w nocy się budzi zauważa rozgwieżdżone niebo i budzi kompana takimi słowami: – Widać gwiazdy. Co to znaczy? Drugi rzeczowo odpowiada, że to znaczy iż mają szczęście i trafiła im się pogodna noc. – Nie. Przeczy pierwszy. – To znaczy, że buchnęli nam namiot.

I po tej znaczącej przerwie na spazmatyczny śmiech, ze łzami w oczach chyba powoli wiecie do czego zmierzam.

Załóżmy, że mamy możliwość delektowania się jazdą bez dachu. Chociaż to delektowanie zawsze bardziej kojarzyło mi się z muchami między zębami i ewentualnymi skutkami dachowania.

Kabriolety to na ogół drożsi kuzyni tych z konwencjonalnymi dachami, w końcu trzeba poświęcić trochę czasu, żeby zastąpić czymś kawałek blachy nad głową by zbytnio nie ucierpiała sztywność nadwozia, a ono samo za bardzo nie przytyło. Tyle tylko, że najczęściej powstają na bazie samochodów sportowych, gdzie liczy się odpowiednia współpraca wszystkich elementów i mimo super lekkich materiałów o ultra wytrzymałości ciężko jest samej podłodze utrzymać ciężki silnik z przodu i cały mechanizm otwierania dachu z tyłu. To tak jakby do kartki papieru przyczepić dwie cegły.

Wniosek jest prosty, chcesz jeździć szybko i sprawnie, kup samochód z normalnym dachem. W innym przypadku wystarczy coś o pojemności dwóch litrów i nie więcej niż dwustu koni. W końcu jazda topless to bardziej cruising niż szaleńcze lawirowanie między wszelkimi jednośladami. A skoro ma spełniać tylko jeden cel to nie ma sensu wykładać setek tysięcy złotych. Owszem, V12 od Astona brzmiała by jeszcze lepiej, ale to w końcu auto klasy GT, a tu liczy się odpowiednia powściągliwość.

Podobnie jest z SLS-em, który poprzez odcięcie dachu traci swój koronny powód zakupu, skrzydła mewy, a bez nich jest po prostu dużym Mercedesem z obłędnym dźwiękiem i cholernie twardym zawieszeniem.

Podobnie jest z SLK. Mazda MX-5 wręcz prowokuje do sportowej jazdy, podobnie jak BMW 3, a do drzwi puka już następca, i Z4.

Podobnie jest z Audi A3, TT i Golfem kabrio. To znakomite samochody, ale bez dachu linia boczna traci pewną integralność i wygląda jak po kontakcie z mechaniczną prasą. A ktokolwiek widział prospekty niemieckich kabrioletów od razu wykreśli je z listy ewentualnych zakupów. Wszystkim robiono zdjęcia na Lazurowym Wybrzeżu, a to trochę tak jakby spędzać wakacje w regionalnym stroju Bawarczyków.

Na Francuzów też nie ma co liczyć, po pozbyciu się najbardziej niedorzecznego kabrioletu w postaci C3 Pluriel ze zdejmowanymi pałąkami na placu boju pozostał Peugeot 308 CC. I tutaj cena nie czyni cudów, bowiem tu zabawa zaczyna się od stu tysięcy a to zakrawa na szaleństwo i czystą schizofrenię.

I podobnie jest z Volvo C70, Mini i Fiatem 500C. Pewnie wielu z was byłoby skłonnymi wydać nieco więcej za dobry produkt. Tyle tylko, że sama jazda bez dachu przy obliczu wyrzeczeń i rachunku w kasie wydaje się małą gratyfikacją. A to sprowadza do zakupu roweru bądź skutera wodnego. Tam przy wywrotce przynajmniej lądujemy w czymś relatywnie przyjaznym.

Sęk w tym, że to wszystko małe auta, by nie powiedzieć szowinistycznie, dość kobiece. Więc o ile nie jesteście długonogą blondynką z majętnym misiem pozostaje wam tylko jazda klasycznym dachem. Co nie jest takie złe, w końcu nawet w dzień kobiet nie wypada okazywać swojej damskiej strony.

 

Homo samochodus.

W związku z licznymi posądzeniami mnie o jednostkę chorobą, która przejawia się niezdrowym uczucie do samochodów, postanowiłem wyjaśnić nieco temat. A nuż, mój wykład spodoba się jakiejś uczelni, która przyzna mi tytuł doktora, tudzież innego Nobla.

Wiele osób jest takich, które uważają cztery kółka za coś więcej, niźli tylko kolejny sprzęt służący do przemieszczania się z punktu a do punktu b, zmieniany co jakiś czas bez większych uczuć i dramatów. Jest jednak sporo takich ludzi, którzy wlewają benzynę premium, ocieplają garaż, czy jeżdżą na myjnię raz w miesiącu. Na ogół czytają jedno lub dwa pisma motoryzacyjne w tygodniu, wiedzą, czym jest moment obrotowy i gdzie w ich samochodzie znajduje się turbo dziura.

Natomiast jest jeszcze ostatnia grupa, to tak zwane przypadki beznadziejne z punktu widzenia otoczenia. Oni z kolei wiedzą więcej niż grupa inżynierów VW, Forda i Fiata razem wzięta. Zamiast porannego dymka, kawy czy nawet seksu schodzą do bunkrów, w których trzymają swoje najdroższe. Najczęściej nadają im imiona. Jadąc do pracy zawsze wybierają dłuższą, bardziej krętą drogę. W przerwie na lunch przeglądają portale w celu zakupu nowych gadżetów. Wracając do domu dokonują codziennych ablucji. Nigdy bowiem nie jeżdżą na automatycznie myjnie, w obawie o stan lakieru. Najlepsza jest irchowa ściereczka z delikatnym woskiem. To dla nich najlepszy relaks.

Z radością witają zimę. Nie boją się rdzy, bowiem ich samochody są zabezpieczone lepiej niż dzisiejsi gimnazjaliści. Za to teraz bez problemu mogą jeździć bokiem, zaciągać ręczny i ślizgać się po parkingach, nie zbudzając większego politowania w właścicielach wiekowych Seicento.

Kiedy przychodzi dzień wolny wstają przed świtem, biorą kluczyki i przemierzają nie tylko najbliższe serpentyny, wszakże szczęśliwi kilometrów nie liczą. Kiedy podjeżdżają na stację benzynową pracownik ruchem ręki zaprasza ich na tyły, tam spod lady wyciąga baniak specjalnej mieszanki, która nie tylko zapewnia odpowiednią moc, ale i troszczy się o silnik. Sam wypija esspresso, jakby miał i tak zbyt niskie ciśnienie, zjada najpodlejszego hot-doga, w końcu wszystko wydał na paliwo, i siedząc przy szybie spogląda, jednocześnie wymyślając nową drogę powrotną i pretekst, dlaczego spóźnił się na obiad.

Taka sielanka trwa czasem całe życie, choć niejednokrotnie kilka lat. Wszystkie z nich są intensywne, ale nadchodzi czas zmiany. Ze smutkiem przekazuje swój skarb innemu maniakowi. Łączy ich przysięga krwi, a nie jakiś urzędowy papierek, więc jest pewny, że będzie jej dobrze. W końcu wybiera nowy obiekt uczuć, a żeby kupić jakiś wymarzony model z chęcią sprzedałby dom, żonę i swoje dzieci.

 

 

A na koniec historia ku przestrodze.

Od wielu miesięcy patrzyła jak się męczy. Codziennie do późna przesiadywał w garażu. Podziwiała go za jego cierpliwość – nigdy się nie skarżył, a wręcz starał się zawsze wyglądać na zadowolonego z
siebie i swojego samochodu. Ale jej kobieca intuicja podpowiadała, że to wszystko jest wymuszone i sztuczne. Wydawało jej się, że patrzy z zazdrością na sąsiadów i znajomych jeżdżących autami z salonu, siedzących wieczorami przy grillu z rodziną, gdy on znów rozbierał silnik. Pewnej nocy, gdy pracował do późna w garażu podjęła ostateczną decyzję. Wszystko miała dokładnie zaplanowane. Okazja pojawiła się, gdy wyjechał na parę dni w delegację, służbowym samochodem. W jeden dzień załatwiła kredyt w banku i wizytę u dealera. Na drugi zamówiła lawetę. Teraz pozostało tylko czekać. W garażu taki nowiutki, błyszczący, musi mu się spodobać. Gdy przyjechał zaprowadziła go przed garaż, uroczystym ruchem otworzyła drzwi.
– Gdzie mój zabytkowy Ford Mustang?! – jęknął tylko.
– Nooo… na złomie, tam gdzie jego miejsce, już nie będzie cię denerwować! Cieszysz się kochanie?
Po pierwszym ciosie zadanym kluczem do kół zdążyła resztką świadomości pomyśleć: „A może Renault Clio to nie był dobry wybór.. może Toyota Yaris…”. Pozostałych dwudziestu sześciu ciosów już nie czuła…

 

Mi amore bella.

Istnieje całkiem spore prawdopodobieństwo, że gdybym nie darzył tak wielkim uczuciem samochodów, to byłbym teraz w związku. Co prawda biorąc pod uwagę aktualne wydarzenia na pewno nie byłby to związek partnerski, więc kierownica i pedały byłby po mojej stronie.

Ale ad rem. Hipotetyczna partnerka w związku ze zbliżającym się zabobonnym świętem z pewnością oczekiwałaby od mnie gestu z natury romantycznego, cokolwiek to znaczy.

Po wielu godzinach wytężonej pracy obydwu półkul mózgowych wyszło, że to nic innego jak pusta droga, pełen bak i ona, romantyczna i nierozważna, czyli ta jedyna w postaci samochodu.

Naturalną sugestią jest Alfa Romeo Spider i z wrodzonego lenistwa nią bym już zakończył swoje górnolotne rozważania, ale w związku z brakiem związku mam dużo wolnego czasu, więc z chęcią podywaguję.

Na pierwszy ogień weźmy rodzaj nadwozia. Wszelkiego rodzaju kombi i vany bardziej kojarzą się z praktycznymi lodówkami niż czerwienią róży. Sedan to z kolei dostojny lord, który wysyła smsy do kochanki, żeby ta kupiła sobie sama kwiaty i czekoladki, a on zwróci jej pieniądze. Hatchbacki to odpowiedniki takich szarych myszek, niby są pełne uroku, ale znowu jest ich pełno, co niweluje wszelkie oznaki specjalności. Coupe to pełen siły atleta, a czterodrzwiowe coupe to siłacz na sterydach, czyli odpowiednik Lance’a Amstronga. Lub jeśli ktoś woli tematykę kobiecą, blondynka z nogami do nieba, znaczy nie skierowanymi, ponieważ wszelkie CLS-y i A7 są ładniejsze niż E-Klasy i A6. Zatem zostaje kabrio.

Jeśli chodzi o wybór silnika to oczywiście tylko pełno oktanowa benzyna. Diesel to tak jakby chodzić na randki z kimś kto pomimo urody Anny Przybylskiej ma flatulencję, a to w jakiś sposób psuje relację.

Zaś wybór narodowości naszej piękności wydaje się niemal oczywisty. Niemka byłaby do bólu praktyczna, Japonka prawdopodobnie miałaby coś z Asimo, a w przypadku Amerykanki pewnie ciągle byśmy chodzili głodni.

Francuzka z pewnością okazałaby się ciekawym wyborem, ale aktualnie nie przychodzi mi do głowy żaden model od PSA czy Renault odpowiedni do okazji. Nazwa Wind trochę źle się kojarzy, a wybrać C3 Pluriel to jakby spotykać się z kobietą ze zdejmowanymi uszami, co o ile nie jest się Van Gogh’iem albo Tyson’em może nie być waszym fetyszem.

Brytyjka również byłaby niemal perfekcyjnym wyborem. Tyle tylko, że na ogół jest zbudowana w szopie przez Mike’a i Nigel’a, codziennie w porze „Teleexpressu” ma przerwę na herbatkę i na ogół jest mokra. W sensie pogodowym, oczywiście. Co prawda znalazłoby się kilka znakomitych przedstawiciele gatunków, choćby w postaci Continentala, Astona Volante czy McLarena Spider, ale to raczej solidna wołowina niż delikatna pierś z kurczaka.

I tym zgrabną przerzutnią kierujemy się do modnego kraju mody w kształcie buta, czyli wydaje się, że bardzo kobieco odpowiedniego. Alfa jest zbyt oczywistym i prostym wyborem, a że nadal mam za dużo czasu przejdźmy dalej. Lamborghini to bardziej kumpel playboy, który będzie nam sprzątał sprzed nosa co lepsze kąski. Ferrari ze swoją maniakalną matematyczna precyzją na punkcie tryliardowych sekund urwanych na kolejnym okrążeniu jest odrobinę zbyt zakochane w sobie, a przecież jako przedstawiciele społeczeństwa konsumpcyjnego z prawdziwego zdarzenia wolimy dostawać niźli dawać.

Wynalazek od pana Horacio Pagani, mimo swojej niemal doskonałej doskonałości, byłby chyba jedynym, z racji ceny, taki z naszego gatunku pragmatyzm na ogół wychodzi.

Więc (to samo, od którego zdania się nie zaczyna) jeśli dobrze liczę (co biorąc pod uwagę maturalne wyniki może być zdradliwe) pozostaje tylko smukła blondynka od Maserati. I jest naprawdę bardzo mało silników, które kręcą się i brzmią lepiej niż ten w GranCabrio, zwłaszcza w wersji MC. Ma odpowiednio mocne rysy, co jeszcze bardziej intryguje, znacząco wyróżniający się zadek i tą nieposkromioną rządzę ciągle mówiącą „a może by tak jeszcze raz?” I byłaby skończenie idealne, gdyby nie jeden mały szczegół, który w zasadzie przeoczyłem już na samym początku.

W zasadzie nigdy nie byłem fanem Alf w wersji Spider, ani tej z „Absolwenta” ani późniejszych, a zwłaszcza ostatniej z przydomkiem Brera. Jest jednak taka, która kładzie na amortyzatory wszystkie inne, 8C. To z nią bym chętnie wybrał się nad Lazurowe Wybrzeże, by przed samym Saint Tropez zauważyć, że zapomniałem kąpielówek i móc po nie wrócić. Mi amore bella.