Po raz pierwszy nie bycie M5-tką to najlepsza zaleta.

Na naszej planecie żyje ponad dziewięć milionów gatunków, a podobno poznaliśmy tylko dziesięć procent. Z tych wszystkich człowiek jest chyba najbardziej leniwą istotą. Jednak nawet ta przyjemna cecha, która skłania nas do siorbania przez całą niedzielę kawy nie odwiodła nas od zdobywania szczytów i przekraczania granic. Ciągle sięgamy dalej, skaczemy wyżej i biegniemy szybciej, co od czasu wynalezienia automobilu przychodzi nam o wiele łatwiej.

Od początku poruszania się czymś na kształt współczesnego samochodu pałaliśmy jedną rządzą, szybkości. Każdy rok, ba nawet miesiąc, obfitował w kolejne próby bicia rekordu. Bycie przedstawicielem Księgi rekordów Guinessa czyniło z ciebie pracownika bardziej zajętego niż kurtyzanę świadczącą usługi garnizonowi na przepustce. W każdym zakątku świata coś się działo.

Dlatego ciężko jest zrozumieć obecny stan rzeczy. Być może doszliśmy do krytycznego punktu albo nasze lenistwo w końcu zwyciężyło. Formuła 1 ogranicza moc, pojęcie downsizingu zainfekowało motoryzację, a Unia Europejska chce montować ograniczniki prędkości maksymalnej w naszych samochodach.

Ale zacznijmy od nieco odleglejszych czasów. Jest rok 1967, kiedy to zlepek liter a, m i g sprawił, że kroki naprzód w ewolucji samochodów zaczęto mierzyć w liczbach trzycyfrowych. Oczywiście BMW podjęło rękawice i po pięciu latach powołano do życia dywizję M. W 1985 roku ten dział strzelił dubeltowo w Mercedesa. Nabojami były M3 i M5, które do dziś garażują w panteonie samochodowych tuz.

Przez ponad dwadzieścia lat samochody BMW z przedrostkiem w postaci litery M były kwintesencją samochodów usportowionych. Recepta była dość prosta. W nadwoziu sedan lub coupe usprawniano nastawy podwozia, wyostrzano reakcję układu kierowniczego oraz montowany agregaty kipiące mocą i ryczące żywym ogniem. Cel był jeden, kierowca i jego doznania. Wszystko było temu podporządkowane.

Z pozoru zachowawczy sedan serii 5 nagle stawał się uosobieniem chłopięcych marzeń małego Hansa, zapewniając jednocześnie komfort dla Helgi oraz miejsce dla małych Uwe i Aghathe. Kiedy oni rozkoszowali się kilometrami beztroskich autostrad ich ojciec czerpał radość z rzędowej szóstki. Później nadszedł czas na V8 a w końcu i V10. Naturalny postęp.

Jednak w czasach ekoterroryzmu znaczenie dywizji M zdaje się zmalało. Owszem, podstawą są nadal widlaste ósemki, ale z syntetycznym dźwiękiem. Do gry weszły również samochody z napędem na obie osie i, o zgrozo, suv-y. W końcu doczekaliśmy czasów, kiedy to sportowe BMW to nie jedna litera i cyfra, a dwie litery i trzy cyfry. To jednak nie oznacza, że nagle samochód jest dwukrotnie lub trzykrotnie lepszy. Otóż pod maski beemek z pazurem zawędrowały diesle.

Tak jest z dzisiejszym bohaterem. Na pozór zwykła seria 5, może tylko trochę bardziej muskularna, czyli standard w postaci pakietu stylistycznego M. Grozą jednak wieje z tylnej klapy, gdzie złowieszczo spogląda wszystko mówiący anagram w postaci M550d X Drive.

Nie jest to oczywiście stricte samochód M w stylu M5. To coś więcej niż pakiet stylistyczny, ale różnica jest jak między mną a Jeremy’m Clarksone’m.

M550d X Drive wygląda odrobinę inaczej niż zwykła „piątka”, ale o ile nie jesteś znawcą BMW wygląda niemal identycznie jak 520d.

Czymś co jest esencją każdego samochodu jest silnik. Tu, wśród morza plastikowych pokryw widać niewiele. Nie można nawet pochwalić się trzeba turbosprężarkami. Dzięki nim w latach 80-tych silnik zrobiłby ogromną karierę, kiedy to nawet papier toaletowy był turbo. Coś wyjątkowego zwiastuje napis na pokrywie, a brzmi MPerformance. Powinno być ciekawie.

Wnętrze wygląda jak w każdej „piątce”. Jest ergonomiczne i świetnie wykonane, ale próżno tu szukać czegoś specjalnego.

Porzućmy jednak czcze gadanie i przejdźmy do silnika. W końcu 381 koni i 740 Nm powinno zapewniać świetną zabawę. Tak naprawdę wystarczy nawet do zmiany kierunku ruchu obrotowego Ziemi albo przekonania Jarosława Kaczyńskiego do lewicy. Dźwięk motoru również zachęca, bowiem jak na diesla brzmi całkiem przyjemnie. Jednak jeśli chodzi o emocje to samochód sprawia wrażenie naszprycowanego relanium.

Układ kierowniczy jest dobry, napęd na cztery koła sprawdza się świetnie w każdych warunkach zapewniając tony przyczepności. Jednak jakiekolwiek pseudosportowe manewry odpadają. Ta „piątka” z pewnością nigdy nie słyszała o żadnej diecie. I nie chodzi o wymiary, ale ważąc blisko dwie tony ciężko o szybkie pokonywanie ciasnych zakrętów. Jest raczej lotniskowcem niż ścigaczem. Ale to ujawnia cechę samochodu, której często próżno szukać u konkurentów.

Jazda jest relaksująca. Gdybym miał wybrać się na narty specjalnie wybierałbym Włochy i umyślnie zapominałbym zabrać całego sprzętu, żeby tylko rozkoszować się niczym niezmąconą jazdą.

Wyprzedzanie kawalkady ciężarówek? Bez problemu. Mimo wagi silnik kręcący się do pięciu tysięcy obrotów gwarantuje ogromny przypływ mocy.

Tak naprawdę M550d X Drive to idealny samochód na co dzień. Odpowiednio mocny i komfortowy. W nadwoziu kombi z całą pewnością poradzi sobie z 99% procentami sytuacji. W pozostałych i tak byście potrzebowali ciężarówki.

Jeśli chodzi o cenę jak zawsze w przypadku BMW jest drogo. Ale jeśli popatrzeć przez pryzmat osiągów, dostępności mocy i komfortu jest o sto tysięcy tańsze niż M5, czyli o tyle o ile można doposażyć M550d X Drive.

Tak naprawdę jedynym problemem jest nazwa. Literka M zwiastuje zwinność, której tu brakuje, ale to słaby zarzut. Poza tym w przeciwieństwie do M5 M550d nie prowokuje do permanentnego przekraczania prędkości w każdych okolicznościach. Jest bardziej stateczne i poukładane. Cała reszta jest właściwie doskonała, bo to znakomity cruiser i samochód do codziennego użytku.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *