O traktowaniu kierowców słów kilka.

Wiele ostatnio w mediach zachwytów prezydenta Stanów Zjednoczonych nad zgolonymi wąsami naszego oraz o księżach i ich zainteresowaniach. Jest jednak pewna grupa społeczna, która ma zdecydowanie gorzej, a mianowicie przeciw nim są ekolodzy, księgowi, policja, piesi, rowerzyści, parlamentarzyści oraz niemal całe społeczeństwo.

Otóż frakcją najbardziej uciśnioną w tym kraju są kierowcy. Nie tylko za sprawą haraczy płaconych za wszystko, ale i pod względem legislacyjnym. Inaczej mówiąc masz samochód, masz przerąbane.

Płacąc wszelkie podatki i opłaty zawarte chociażby w paliwie, (ponad 50 procent ceny), co dzień zostajemy spychani na margines. A to nie wolno wjechać do centrum miasta, a to lepiej postawić kolejną budkę z kebabem zamiast dwóch miejsc parkingowych, a to znowu zabrać dwa pasy, jeden dla autobusów a drugi na ścieżkę rowerową. Dlaczego ludzie nie płacący podatku na utrzymanie dróg poruszają się szybciej po drodze, za którą zapłaciliśmy my kierowcy?

Manifestacja? Maraton? Strajk? Nie ma problemu. Zamknijmy pół miasta, a nasi dobroczyńcy zmotoryzowani niech spóźnią się do pracy i mają obejdą się bez premii.

Do tego dochodzą wszelkie perturbacje prawne. Ja rozumiem, że jako ród wywodzący się z ułanów nie grzeszymy specjalną kulturą czy stosowaniem się do przepisów. Owszem, często są one tak bzdurne, że wprowadzanie ich w życie kończyłoby się paraliżem kraju.

Biorąc pod uwagę liczbę kierowców i samochodów to stanowimy chyba największą grupę społeczną. Nie zmienia to jednak faktu, że najbardziej tłamszoną i ciemiężoną przez wszelką władzę. Każda kolejna dokłada swoje, a w zamian oferuje rozwiązania według niej praktyczne, a tak naprawdę warte tyle co plama zużytego oleju.

Batem dla zbyt szybko poruszających się miały być fotoradary. Obecnie w Polsce ponad sześćset sztuk. Ile z nich jest postawionych w miejscach faktycznego zagrożenia? Pewnie niewiele. Do tego dochodzą popularne suszarki, które są albo bez atestów albo używane niezgodnie z przeznaczeniem. O licznie strażników gminnej kasy i ich karkołomnych miejscach mierzenia prędkości można by pisać elaboraty.

Niby żyjemy w czasach boomu na sprzęt elektroniczny, urządzeń zdolnych do lotu na Marsa, a jakoś dokładnego miernika prędkości nie możemy skonstruować. Bo przecież tylko tak można by wytłumaczyć ciężarówkę pędzącą 155 km/h przy fabrycznym ograniczniku do 90. Wszelkie machlojki z pewnością byłyby absurdem.

Pewnie setki takich mandatów przychodzą do obywateli, część pewnie słusznie, a reszta? Cóż, pomiary bywają robione na oko, ponieważ nie sposób zidentyfikować samochodu. Ostatnio nawet same sądy unieważniają wezwania do zapłaty.

Jeśli chodzi o przepisy to również tu trafiają się kwiatki. Mamy prawo, lepsze lub gorsze. Politycy bardzo na serio biorą sobie wyzwanie „ile jeszcze można zepsuć”. Ci z PJN postanowili wyjść naprzeciw zwolennikom prędkości. Brak limitu na autostradach i o kilkanaście kilometrów na godzinę więcej na innych drogach. Niby fajnie, ale biorąc pod uwagę nasze drogi, umiejętności i bolidy wychodzi mieszanka wybuchowa. Jedynie eliminacja co głupszych jednostek by działała perfekcyjnie.

Możliwość niezapinania pasów z pewnością skutkowałaby pięknymi lotami przez przednią szybę, niekoniecznie z telemarkiem. Przynajmniej każdy z nas nosiłby kartoniki z ocenami rodem z „Tańca z Gwiazdami”. Piękne zagranie pod publiczkę, ale Państwo Już sobie Nagrabili.

Ale czym byłby świat bez kontrastów. Władze Unii Europejskiej nie dość, że postulują ograniczenie prędkości w miastach do 30 km/h (…) to jeszcze chcą wymusić na producentach montowanie ograniczników szybkości. Masz pięciusetkonną V12-tkę? I tak pojedziesz maksymalnie tyle co zwykła Panda. Sprzężenie kamery monitorującej znaki ograniczenia prędkości wraz z systemem hamowania spowoduje niemożliwość przekroczenia prędkości. W przypadku wyprzedzania traktora pozostaje jedynie „zdrowaśka” w obliczu zbliżającego się z przeciwka wolno sunącego kierowcy. Jedynym wyjściem będzie sprowadzanie muscle carów we Stanów, co do końca nie jest takie złe.

To tylko część zmian, którymi miłościwie nam panujący chcą nam umilić życie. Odnoszę jednak wrażenie, że za wszystko biorą się przeciwnicy samochodów. To tak jakby jelita leczył hydraulik. Niby jedno i drugie rurka, a jednak różne.

Europejskim specjalistom do spraw motoryzacji powinien zostać Jeremy Clarkson. Jego odpowiednikiem w polskim rządzie powinien być Krzysztof Hołowczyc, prawdziwy pasjonat, a nie zegarmistrz pożyczający czasomierze. Osoby z pasją i znające się na rzeczy.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *