Le Mans ’66 – recenzja.

Jedna z najlepszych historii w świecie motoryzacji długo czekała na swoją chwilę oraz ekranizację. W końcu się udało i niestety nie wyszło z tego wiekopomne dzieło, które będzie wspomniane z wielką estymą czy też rozrzewnieniem.

Zdarzenia z tytułowego wyścigu są przedstawione mniej lub bardziej realnie. Podobnie jak cała otoczka. Naturalnie jak przystało na produkcję zza Wielkiej Wody Amerykanie ukazani są jako ci dobrzy, a Włosi jako drugi obóz. Na plus zasługuje fakt, że Europejczycy są bardziej swojscy i przyjaźni, a Amerykanie, poza Shelby’m oraz Milesem, jako bubki w drogich garniturach, którzy nie znają się na niczym poza wynikiem finansowym i potrafią mówić „jak zrobiłby to Ford” a na końcu pojawić się wyłącznie by zebrać niezasłużone laury i sącząc szampana odebrać ci zwycięstwo. Uderza to przez całe dwie i pół godziny filmu. Z resztą tak samo, tyle że pozytywnie, jak szorstka i niespodziewana przyjaźń dwóch wspomnianych panów, bez których nie było by tego wszystkiego.

Sam film, przy całej sympatii, nie zasługuje na laury choćby w połowie jak GT40. Nie jest nudny a dwie i pół godziny mijają dość szybko, aczkolwiek dla fana motoryzacji będzie zbyt prosty i oczywisty. Pewnie dla łatwiejszego odbioru dla szerszego grona widzów, ale przez to nieco traci na dramatyzmie. Ruchy kamery zwłaszcza w czasie prób sportowych bywają chaotyczne i sztucznie przyspieszone, a efekty specjalnie są bardziej podziwiane niż to co sobą opowiadają.

Na specjalną uwagę i poklask zasługują rolę Damona i Bale’a, którzy wnieśli się na wyżyny własnych talentów. To oni w 49% ratują film. W 50% robi to historia, a w jednym sam film. Który bardziej nadaje się na poniedziałkowy hit niźli ucztę motoryzacyjnego kinomana. Z drugiej strony warto obejrzeć, bowiem filmów tego gatunku jest wyjątkowo mało.


***

zły – *, słaby – **, dobry – ***, bardzo dobry – ****, wybitny – ****

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *