Gdybym był tak samo męski jak Bogusław Linda jeździł bym Suzuki, nie Renault.

Lubię duże samochody. Nim ktoś z czytelników zacznie zarzucać mi rekompensowanie własnego ego dodam, że nie chodzi mi o amerykańskie ciężarówki. Bo czy takie na przykład Mondeo czy C5 to duże samochody? W moim mniemaniu bynajmniej. Miejskie samochody słabo sprawdzają się na autostradzie, ale te z segmentu D są niezłe między ciasnymi uliczkami. Argumenty, że mają większy promień skrętu albo są dłuższe i szersze kompletnie mnie nie przekonują. Skoro nie potrafisz znaleźć odpowiedniego miejsca do zaparkowania BMW 3 to powinieneś przestać prowadzić. Jasne, Smartem jest łatwiej, ale robienie tego samego za kierownicą Klasy C nie sprawia, że stajesz się Januszem Korwinem-Mikke i masz wygrać jakiekolwiek wybory. Z resztą część limuzyn i tak już sama potrafi zaparkować lepiej niż wasz instruktor.

Poza tym większe samochody zwyczajnie są bezpieczniejsze. Oczywiście Twingo zdobyło pięć gwiazdek w testach zderzeniowych, ale przy spotkaniu z Audi A4, prowadzący niemiecki samochód będzie miał większy komfort.

Jedno, w czym miejskie auta błyszczą a zalety dużych nieco bledną, to masa. Przez lata zostaliśmy rozpieszczeni gadżetami przez producentów, że pierwszą i ósmą generację Passata dzieli sześćset kilogramów. To wymaga mocniejszych silników, turbosprężarek aż mamy przecież ekologiczny kryzys, przynajmniej tak twierdzą światli ekolodzy.

Producenci robią coś w kierunku zmniejszenia masy oraz spalania, jak na przykład Alfa Romeo w przypadku modelu 4C, ale to model mało popularny i dość drogi.

Ale gdyby tak znaleźć rozwiązanie pośrednie. Miejski samochód ważący około tony, z wnętrzem wystarczająco wygodnym dla czterech dorosłych osób i całkiem mocnym, ochoczo reagującym na gaz wolnossącym motorkiem pod maską? A co, jeśli bym powiedział, że taki samochód już istnieje i co więcej nosi znaczek zwiastujący supermoce? No może odrobinę przesadziłem, ale Suzuki Swift Sport jest naprawdę całkiem dobre.

Chociaż nie klękniecie na jego widok z wrażenia. Jego wygląd z grubsza znamy od 2005 roku, pomimo zapewnień producenta, że czwarta generacja, która zadebiutowała pięć lat temu jest zupełnie inna. Jednak nadwozie ma pewną dozę uroku osobistego, coś co nie jest zbyt często dzisiaj spotykane.

Naturalnie sportowa wersja ma kilka drogo i dziarsko wyglądających dodatków, jak na przykład przedni grill podpatrzony w Audi by Suzuki rosło w siłę, a ludziom żyło się lepiej. Dorzućcie do tego 17-calowe felgi, coś co udaje tylny dyfuzor z dwoma końcówkami układu wydechowego oraz spojler na klapie większy niż w M135i, a dostaniecie standardowy pakiet oferowany przez większość producentów. Szału nie ma, bunkrów również, ale jest… dość rozsądnie.

Design wnętrza to coś, co nie było wysoko na liście priorytetów producenta, deska rozdzielcza w porównaniu z dzisiejszymi konkurentami wygląda jak sprzed dekady. Co prawda elementy wykończeniowe są dobrze spasowane, ale jednocześnie twarde niczym postawa posłów PiS-u wobec sztucznego zapłodnienia. Jest także mało finezyjna i dodatkowo pozbawiona licznych gadżetów bez których obecne pokolenie klientów nie wyobraża sobie życia. To oczywiście wpływa przy okazji na niższą masę, większość konkurentów jest cięższa przynajmniej o jedną anorektyczkę.

Jeśli jednak samochód dla ciebie to coś więcej niż własny środek transportu między dwoma punktami natychmiast dostrzeżesz, że za dobrze leżącą w dłoni kierownicą siedzisz przyjemnie nisko w fotelach z niezłym bocznym podparciem. To kolejny plus w całkiem pojemnym wnętrzu i to mimo rozmiarów segmentu B, chociaż 211-litrowy bagażnik jest naprawdę mały.

To odwrotnie niż w przypadku jednostki napędowej, w tej wielkości samochodów motor o pojemności 1.6-litra jest już rzadko spotykany. Nawet w dwa, lub trzy jak niektórzy próbują wmówić, oczka większej Skodzie Superb podstawowy motor to 1.4. Ten w Swifcie jednak nie ma turbiny, więc moc nie jest oszałamiająca, zwłaszcza jak na dopisek Sport na tylnej klapie. 136 koni mechanicznych i 160 Nm nie są ekscytujące ani na papierze ani na drodze. Gwarantują sprawne przyspieszanie, mniej niż 9 sekund do setki, i dość wysoką prędkość maksymalną, prawie 200 km/h, ale nie jest to liga Fiesty ST czy Clio RS. W końcu nawet dzisiejsze diesle potrafią być szybsze, ale podobnie do nich Swift nie zużywa ogromnych ilości paliwa, nie jeżdżąc wolno trudno przekroczyć osiem litrów na setkę.

Jest jednak coś, nad czym ten mały i całkiem dzielny agregat pod maską góruje nad konkurencją, reakcja na gaz. To stara szkoła i wielu twierdzi, że mało efektywna, Mazda udowadnia co innego, ale często małe silniki z dodatkowym oddechem są jak zabawa sztucznymi piersiami, to zwyczajnie nienaturalne. W Swifcie moc płynie z obrotów, a motor jest chętny do ich dynamicznego zwiększania i przy tym brzmi nawet przyzwoicie.

Również skrzynia biegów to hołd dawniejszym czasom. Nie ma żadnych automatów czy dwusprzęgłówek. Zamiast nich jest zwykły manual o sześciu przełożeniach, które wchodzą z przyjemnym oporem. Jedynie lewarek mógłby mieć nieco krótszy skok.

W przeciwieństwie to znaczka Sport sprawuje się zawieszenie. Co prawda jest na tyle sztywne by poczuć odrobinę sportowej żyłki i utrzymywać wysokie prędkości w zakrętach, ale również na tyle miękkie by bez obaw jeździć po miejskich nierównościach. Tu jednak mała uwaga, ze względu na krótki rozstaw osi Suzuki bywa nerwowe, zupełnie jakby rano nie wypiło dziennej porcji filiżanki kawy.

Część z was być może popuka się w głowę, że to zbędny sentymentalizm albo stetryczenie, lecz jak mawia Maciej z Zadupia „ale nie”. To prawda, że często sprawdzone rozwiązania nazywamy starą szkołą by kilku ramoli mogło kupić nowy samochód i nie zagubiło się w zbędnych ich zdaniem nowinkach. Sęk w tym, że w Swifcie wszystko działa. Może i jest mało wyrafinowany, belka skrętna z tyłu, ale tym samym nie jest przekombinowany i zapewnia przyjemnie mechaniczne wrażenia. Nie sterujesz nim a prowadzisz. To taka sama różnica jak między studiowaniem a nauką.

Wydawać by się mogło, że z ceną na poziomie 70 tysięcy Swift jako gorący hatchback ma szansę, ale nie jest to do końca prawda. Pod względem osiągów nie może konkurować choćby z Clio RS, a Fiesta ST jest raptem o pięć tysięcy droższa i niestety ciężko jest mi znaleźć odpowiednie argumenty by nie dołożyć tej kwoty i skierować się do salonu Forda. Chociaż bardzo polubiłem małe acz dziarski Suzuki i wraz z Fiestą zapewniają lepszy stosunek ceny do zabawy niż jakiekolwiek Ferrari, to Japończyk jest nieco przestarzały, nawet jeśli właśnie przeniosłeś się w czasie z epoki wiktoriańskiej. No i trochę łatwo wyglądać w nim na pedzia albo jak Magda M. Tak, małe Suzuki zapewnia wiele przyjemności z jazdy, a dzięki niemu dzień staje się pogodniejszy. Jest mentalnym powrotem do drugiej generacji GTi, które swego czasu pobiło rekord w ilości koni mechanicznych wykrzesanych z litra pojemności. To tak jakby ponownie pójść na koncert Stonesów. Zapewne jest dzisiaj kilka ciekawych kapel ale Keith Richards jest tylko jeden. Szkoda, że przyćmiewa go Mick „Fiesta” Jagger, ale ten zdaje się być zwyczajnie odrobinę lepszy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *