By kupić Suzuki powinieneś być szczuplejszy od supermodelki i nie lubić samochodów.

Co prawda bliższe jest mi stwierdzenie dr House’a, że ludzkość jest przereklamowania, ale mimo to zdarza mi się rozmawiać z innymi homo sapiens. Te rozmowy nieodmiennie mnie zadziwiają. Nieistotna religia, filozofia, polityka, ochrona środowiska czy seks. Zdecydowanie bardziej intryguje mnie samochód, którym docierają na miejsce spotkania. Może jestem osobą z tytułu płyty Ani Dąbrowskiej, naiwnym marzycielem, ale lubię wierzyć, że za konkretnym samochodem stała jakaś ciekawa historia. Godziny wertowania pism motoryzacyjnych, setki prześledzonych tematów na forach internetowych, rozmowy ze znajomymi, dziesiątki oglądanych modeli w salonie i kilka jazd próbnych.

Tu zawsze następuje wielkie rozczarowanie. Otóż klienci wiedzeni owczym pędem, oglądnąwszy wcześniej reklamę w telewizji bądź internecie, kierują się do najbliższego salonu. Wybierają pierwszy lepszy model, który im się chociaż odrobinę podoba. Sprawdzają tylko jaką ma gwarancję oraz warunki finansowania. Praktyczne względy? Gdzieś na drugim planie. Jakość i wyposażenie? Mało ważne. Osiągi? Nieistotne. Założę się, że więcej uwagi poświęcają zakupowi bielizny. Dlatego w salonach samochodowych nie pracują pasjonaci tylko sprzedawcy, który równie dobrze mogliby wciskać kajzerki.

Dla dziewięćdziesięciu pięciu procent klientów liczy się tylko cena. Jest istotna, ale pomyślcie przez chwilę. Kupno bądź zaprojektowanie domu trwa miesiącami. Na zakup samochodu, drugiego w kolejności najdroższego zakupu w życiu poświęcają co najwyżej parę dni. Ludziom zajmuje więcej czasu wybór wakacji, które są znacznie tańsze. Jeśli jadą na wczasy za kilka tysięcy pragną, żeby zapierały dech w piersiach i utrwalały niezapomniane wrażenia w pamięci. Identycznie powinno być z samochodem. Tymczasem klienci kierując się wyłącznie ceną wybierają kemping we Władysławowie w środku września zamiast Hotel Grand Lubicz w Ustce latem, wierząc że to praktycznie to samo.

Dlatego z ceną podstawową na poziomie osiemdziesięciu tysięcy złotych nie wróżę wysokich słupków sprzedaży Suzuki Swift Sport.

Tym bardziej, że nie należy do ślicznotek. Ogólny zarys przypomina Daihatsu Copen, co nie jest komplementem i nigdy nie było wzorem sztuki projektowania przemysłowego. Ani nie był bohaterem żadnego plakatu.

Ma nienaturalnie wielki przód względem reszty nadwozia. Przednie reflektory i tylne lampy są co najmniej o dwa rozmiary większe niż kawałki blachy i plastiku. Cała stylistyka sprawia wrażenie wymuszonej, zupełnie jakby była zbiorem przypadkowych części. W tym przypadku stwierdzenie, że więcej nie zawsze znaczy lepiej jest w pełni uzasadnione. Na dodatek mocno opadający ku tyłowi dach wygląda dziwnie. Podobnie jak plastik udający włókno węglowe przy zderzaku, progach i tylnym pseudodyfuzorze. Przynajmniej dwie końcówki rury wydechowej są prawdziwe.

Niestety Swift Sport nie błyszczy również jeśli chodzi o wnętrze. Fotele co prawda mają dobre trzymanie boczne, ale żeby się w nie zmieścić trzeba mieć mniejszy tyłek niż Anja Rubik. Na dodatek pozycja za kierownicą jest za wysoka a oparcia mają zintegrowane zagłówki, co wygląda dość śmiesznie i jest niepraktyczne. W końcu to nie GT3 RS.

Na domiar złego połyskujące plastiki zamiast nadawać szyku są tandetne. Reszta materiałów wykończeniowych jest nieprzyjemnie twarda i nawet Łada uznałaby je za tanie. Plus za solidny montaż i brak skrzypienia.

Deska rozdzielcza wydaje się zaprojektowana w poprzednim dziesięcioleciu. Mimo ekranu, łączności z Androidem, tempomatu i automatycznej klimatyzacji ma mniej wyposażenia niż ołówek. Przynajmniej w środku jest dość sporo miejsca, naturalnie jak na samochód o tak niewielkich rozmiarach, ale za to bagażnik jest wręcz mikroskopijny.

Trzecia generacja jest droższa od poprzedniej o ponad trzynaście tysięcy złotych. Zdaje się, że Suzuki tłumaczy to znacznie nowocześniejszym silnikiem. Względem ostatniego oferowanego modelu zmniejszono pojemność, ale za sprawą turbosprężarki dodano odrobinę koni mechanicznych i znacznie więcej niutonometrów, które są teraz dostępne znacznie wcześniej i w szerszym zakresie obrotów. Niestety dźwięk wydobywający się z tyłu przywodzi na myśl głębię brzmienia blendera.

Świetna elastyczność sprawia, że zawsze ma siłę aby przyspieszyć, tak więc nawet na krętej drodze można mieć cały czas zapiętą „trójkę”. Tym bardziej, że skrzynia biegów jest mało sportowa. Protestuje haczeniem przy brutalniejszym traktowania i próbie szybkiej zmiany przełożeń, które trzeba zmieniać na dwie raty. Być może to wina synchronizatorów, aczkolwiek Suzuki potrafi lepiej.

Obecny model jest nieco lżejszy od poprzednika i znacznie względem konkurentów. Niestety nie przekłada się to na piorunujące osiągi, Swifta potrafi objechać mocniejsze kombi z dieslem pod maską. Za to zużywa średnio mniej niż sześć litrów benzyny. Niestety za sprawą małego zbiornika paliwa i tak będziecie częstymi gośćmi na stacjach benzynowych.

Za to mniejsza masa dobrze wpłynęła na właściwości jezdne. Zawieszenie nie ma zbyt wiele pracy, więc nie musi być przesadnie twarde. Gładko tłumi nierówności i dba by wszystkie cztery koła miał cały czas kontakt z nawierzchnią. Hamulce są świetne, dają tak dobre czucie, że bez obaw możecie mocno dohamowywać przed samym zakrętem. Na tym tle nieco kiepsko wypada odrobinę drętwy układ kierowniczy, ale na szczęście Swift daje się prowadzić samymi odczuciami płynącymi z podwozia do waszego tyłka.

Suzuki jest bardzo zwinne i przez cały czas wydaje się wam, że prowadzicie bardzo szybko. Tymczasem prędkość, przy której można bawić się najlepiej jest w pełni legalna. Przekroczenie jej grozi nie tylko przesiadką na rower ale również mocną podsterownością. Swift Sport ma dość prymitywne zawieszenie i brakuje przynajmniej szpery, żeby naginać prawa fizyki. Na dodatek tutaj górują mocniejsi konkurenci, od których Swift jest zdecydowanie wolniejszy. Nie zmienia to faktu, że na co dzień, w miejskiej dżungli sprawia, że zwykła jazda po pieczywo jest angażująca i na tyle wygodna by nie była zbyt uciążliwa.

Tak więc Suzuki Swift Sport wydaje się solidny i szczery w tym co oferuje, ale nie jest świetny. Tym zdaniem można by zamknąć ten niepotrzebny test, bowiem nie wiem nic na temat gwarancji ani warunków finansowania. Na dodatek wspomniana wcześniej cena po wybraniu kilku opcji może wynieść nawet dziewięćdziesiąt pięć tysięcy złotych, które mając możecie rozglądać się za Polo GTI albo Fiestą ST. Na tle nich Suzuki bardziej budzi uśmiech politowania niż uznania czy szacunku.

Ostatecznie jednak nie kupujcie żadnego samochodu. Poczekajcie na coś co zaoferuje Apple lub Google. Albo zdecydujcie się na wynajęcie samochodu na godziny. W końcu korzystacie z niego przez parę chwil w ciągu dnia, a nie będziecie musieli myśleć o ubezpieczeniu czy kosztach serwisowania. Wreszcie dla większości samochód dzisiaj jest jak serwis obiadowy otrzymany w prezencie. Zabiera tylko miejsce kurząc się w szafce. I nie mając samochodu nie będziecie musieli nigdzie dojeżdżać a tym samym ja nie będę rozczarowany brakiem ciekawej historii.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *