Po prostu w porządku.

Każdy z nas rodzi się unikalny, jedyny w swoim rodzaju. Później przez lata dorastania zostajemy dostosowywani do określonych zachowań, uformowani jak drzewo do konkretnego kształtu, tak by się wpasować w jednakowe społeczeństwo. To dość subtelny rodzaj morderstwa, rodzice, nauczyciele oraz inni ludzie robią to z uśmiechem na ustach.

To powoduje, że dążymy do jednoczenia się. Weźmy na przykład samochody. Wybierając dany model szukamy czegoś wyjątkowego, by odpowiednio wyraził naszą osobowość, by następnie integrować się z innymi właścicielem, mającymi podobny samochód. Takie poczucie wspólnoty, powoduje wytworzenie się klubów. I jest to najgorsza rzecz na świecie. Co najmniej kliku zblazowanych facetów z jednakowymi samochodami opowiadających o tym samym, znającym wymiar każdej śrubki i zapatrzonych w każdy detal.

Wielu z was pomyśli, że najgorsi są właściciele BMW. To wspaniałe samochody, ale z kiepskimi właścicielami. Posiadanie jakiegokolwiek modelu jest jak puszczanie bąków w towarzystwie. Niby ci ulży ale się krępujesz i udajesz, że to nie ty. Mercedesy są świetne, ale o ile nie posiadasz starszego modelu z ogromnym silnikiem wyglądasz jak ubogi krewny. Posiadanie Audi jest jak wybieranie masturbacji zamiast seksu. To tylko zamiennik, znaczy Volkswagen.

W ten sposób można by to ciągnąć, ale skracając przejdźmy od razu do najgorszej społeczności z najgorszych. Wielbicieli Alfy Romeo. Pomijając samą markę i jej wpadki, krótka pogawędka z jednym z Alfisti i zaczynasz myśleć o zabawie w van Gogha. Albo nawet Hiltera. Zaślepienie i uwielbienie jest gorsze niż w przypadku Antoniego Macierewicza względem Jarosława Kaczyńskiego. Każda marka ma fanów, którzy nadają samochodom ludzkie cechy. Ale na litość boską, nie masz ochoty słuchać o najnowszych rabatach na części w serwisie.

I to sprawiło, że zacząłem się zastanawiać, czy jest jakaś samochodowa społeczność, ktoś z kim byłbym wstanie spędzić Wigilię. Ktoś, kogo nie miałbym ochoty zadźgać ośćmi od karpia. I znalazłem. Po krótkim przeszukaniu pamięci napotkanych ludzi, każdy z właścicieli Opla był miłą osobą. Zwyczajną, normalną. Nie zapatrzoną w siebie, lecz racjonalnie myślącą, która docenia a nie przecenia swój samochód. Ople nie są może zniewalająco piękne ani ponadprzeciętnie bezawaryjne. Koncern ma na koncie wpadki z rdzą i zrywającymi się paskami rozrządu. Ale spędzając kilka chwil z Insignią OPC zaczynam rozumieć właścicieli samochodów z Russelheim.

Insignia jest na rynku od 2008 roku i niespecjalnie zmienił się jej wygląd. Najwyraźniej Opel doszedł do wniosku, że jest wystarczająco urodziwa i odnoszę wrażenie, że ma rację. Wygląda dobrze. Za normalną wersją raczej nikt nie obejrzy się na parkingu, ale OPC to już inna bajka. Chociaż wydaje mi się, że z przodu zbyt dużo się dzieje. Przedni zderzak jest poprzecinany za dużą ilością wlotów powietrza i atrap. Najgorsze jest jednak to, że patrząc z obojętnie jakiego kąta nie sposób ulec wrażeniu, że jest zbyt wysoko zawieszona. To złudzenie optyczne, ale w samochodzie o sportowych konotacjach wygląda co najmniej dziwnie.

We wnętrzu nie ma zaskoczenia, to w gruncie rzeczy zwykła Insignia, ze wszystkimi zaletami i wadami, czyli spora przestrzeń dla pasażerów i bagaży, a także miejscami średnia jakość wykończenia. Najczęściej dotykane miejsca są jednak przyjemnie miękkie.

Każdy obecnie oferowany samochód na rynku jest rozpatrywany w dodatkowej kategorii, ilości gadżetów. Insignia nie ma ich zbyt wiele, ale wystarczająco dużo by zająć was na parę chwil. Irytują tylko zegary, cyfrowo-analogowe, tak jakby inżynierowie nie mogli się zdecydować. Albo księgowi.

Sportowych gadżetów jest na tyle, by kupujący wiedzieli na co wydają więcej pieniędzy. Największy rachunek wystawią wam za fotele, ale są warte każdej złotówki. Nie tylko świetnie wyglądają i doskonale trzymają na boki, ale są również rozkosznie wygodne.

Miłym zaskoczeniem jest silnik. Nie ma pojemności kartonu po mleku ani liczny cylindrów podobnej do ilości palców Myszki Miki. To mięsiste V6 o pojemności 2,8 litra. Już krótka jazda sprawia, że nie rozumiem innych producentów stosujących mikroskopijne silniki z potężnymi turbosprężarkami. Insignia również ma jedną, ale pełni ona funkcję giermka, a nie głównego generatora mocy. Dzięki pojemności silnik harmonijnie wytwarza konie mechanicznie, a ma ich niemal tyle co Corvette’a C5 i prawie tyle samo momentu obrotowego. Na dodatek jest elastyczny i szybko reaguje na polecenia wydawane prawą stopą. Niestety OPC waży 1,8 tony, a co za tym idzie nie poraża osiągami. Jest szybka, ale 6 sekund do setki nie robi dzisiaj aż tak wielkiego wrażenia. W przeciwieństwie do spalania, bowiem potrafi się zadowolić tylko 10 litrami benzyny na sto kilometrów.

Niestety silnik nie brzmi szczególnie dobrze. Co prawda słychać, że to V6, że posiada turbosprężarkę i dźwięk przywodzi na myśl nawet GT-R’a, ale jest zbyt przytłumione. Zupełnie jakby się wstydził. Powinien mieć nieco większego pazura, ale specjaliści z OPC pewnie doszli do wniosku, że to by było zbyt uciążliwe.

Podobne zastrzeżenia pojawiają się w przypadku skrzyni biegów. Jest wystarczająco sportowa, ruchy lewarka są ani za krótkie ani za długie, ale brakuje przysłowiowej wisienki. Ale i tak jest o niebo lepsza od oferowanego automatu, który sprawia, że przyspieszenie trzeba mierzyć za pomocą kalendarza.

I tu dochodzimy do kwestii wrażeń z jazdy. Wielu z was pomyśli, że to tylko szybki Opel. I będą mieli rację, jest szybki, ale nie tylko. Inżynierom udało się osiągnąć rzecz praktycznie niespotykaną w samochodach innych niż segmentu premium. Insignia być może ma 20-calowe felgi, ale za sprawą elektronicznie sterowanych amortyzatorów jest w stanie filtrować nierówności by nie zmącić spokoju waszych pośladków.

Napęd jest przenoszony na wszystkie cztery koła dzięki wielopłytkowemu sprzęgłu. Nie cierpię Haldexa, ale tu działa wyjątkowo szybko i efektywnie. Niestety za sprawą masy spoczywającej na przednim zawieszeniu Insignia wykazuje tendencję do podsterowności. Jednakże OPC lubi się bawić. Umiejętnie operując pedałem gazu można wyjść z zakrętu z dużą prędkością i wyprostowanymi kołami. Nieco mniej taktu wywoła czterokołowy poślizg i zarzucenie tyłem. Przenoszenie napędu jest na tyle skuteczne, że na ośnieżonym parkingu można iść bokiem wzniecając tabuny śniegu.

A jest jeszcze tryb OPC, który jest nieco szalony. Coś, czego nie spodziewasz się po samochodzie, który w normalnej wersji wygląda jak coś, czym poruszają się menadżerowie średniego szczebla. Nie zmienia to jednak faktu, że Insignia w każdych warunkach i przy w zasadzie dowolnej prędkości jest stabilna, niewzruszona niczym Andrzej Duda wobec protestujących pod Sejmem. Trzeba naprawdę prowokować samochód, żeby delikatnie ostrzegł świecącą się kontrolką ESP. Jednak nawet wtedy robi to z taktem i namaszczeniem doświadczonego nauczyciela.

Jeśli jest coś co rozczarowuje to hamulce. Co prawda zaciski noszą na sobie logo Brembo, ale droga hamowania nieco rozczarowuje. Być może to wina masy albo zimowych opon.

Na koniec jest jedna rzecz, która wyjątkowo mi się podoba. Insignia OPC jeździ a nie symuluje. Nie robi wszystkiego za ciebie, nie narzuca się swoim elektronicznym jestestwem. Wymaga techniki jazdy, a to w dzisiejszych czasach bezcenne.

Patrząc przez pryzmat klasy premium porównanie Insigni byłoby krzywdzące. Mercedesy, BMW i Audi z szybkimi oznaczeniami są lepiej wykonane, mają więcej gadżetów, są bardziej prestiżowe i nowsze. Poza tym kosztują sto tysięcy więcej. Nawet Volvo S60 Polestar w podobnym kolorze jest droższe. Tymczasem wersja OPC kosztuje 207 tysięcy. To dużo jak na Opla, ale jeśli spojrzeć na to co oferuje robi się ciekawie. W swojej klasie nie ma bezpośredniej konkurencji, więc jest unikalna. Poza tym to naprawdę dobry samochód. Ma swoje wady, ale budzi sympatię. Spójrzcie na to w ten sposób. BMW jest jak niegrzeczny seks, z piórami, skórą i różnymi płynami. Opel przypomina czyste prześcieradło i zadowolenie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *