Omlette du fromage z odrobiną chilli. Z całą butelką właściwie. Litrową.

Jeszcze kilka lat temu uwielbiałem atmosferę targów motoryzacyjnych. Niemal wszystkie marki, liczący się producenci i tunerzy. Problem w tym, że samochody, które wchodzą właśnie do produkcji można było już zobaczyć w internecie w zeszłym roku, więc to żadna nowość. O wiele gorzej wyglądała sprawa z prototypami, czyli prezentacją umiejętności.

Skoro umiecie zrobić terenówkę albo model sportowy to go zróbcie. Jaki jest sens pokazywania glinianej skorupy nieśmiało twierdząc, że tak będzie wyglądał następca za pięć lat, a w międzyczasie zmieni się całkowicie wizerunek marki? Ten grill będzie wyglądał prawie tak samo w modelu seryjnym. Nie dbam o to, pokaż gotowy produkt albo zajmij się jego tworzeniem zamiast stać tu bezczynnie i sztucznie się uśmiechać.

Najczęściej jednak prototypy mają to do siebie, że pozwalają spuścić nieco konstruktorów ze smyczy księgowych. Dzięki temu czasem uda im się stworzyć coś naprawdę dobrego. W ten sposób powstał Lexus LF-A, Dodge Viper czy Golf GTI. A to tylko kilka przykładów świetnych projektów, które ktoś z działu marketingu klepnął. Obok nich jest całe morze świetnych przykładów, które nigdy nie wyjdą poza plastikową wydmuszkę bez silnika czy elementów mechanicznych.

Weźmy na przykład Renault Alpine sprzed dwóch lat. Poszukajcie w internecie jak A110-50 tańczy na górskich serpentynach. Jak brzmi smagane pedałem gazu jadąc w tunelu. A do tego wygląda tak, że wszyscy hipsterzy natychmiast by padli do felg. I mimo zapewnień, że wkrótce z pewnością będzie można je kupić otrzymujemy coś na bazie Clio o nazwie przypominającej efekt kolacji bogatej w produkty strączkowe.

W tym roku z mniejszą pompą zaprezentowane nowe Twingo. Coś czym prawdziwy automaniak by się nie zainteresował, w końcu to małe auto do miasta. Ale tym razem śladem legendarnej 5-tki napęd będzie przenoszony na tylne koła, a idąc za ciosem silnik będzie znajdował się w bagażniki. Brzmi jak senny koszmar właścicieli podstawowych Pand oraz Aygo i miód na serce uwielbiających driftować na sklepowych parkingach.

Ale to dopiero za rok, nie mówiąc o sportowej wersji, która powstanie dopiero w następnym dziesięcioleciu o ile nie wprowadzą kolejnej normy spalania. Za to już teraz można się przejechać czym o wiele bardziej zwariowanym. I przerażającym.

Bowiem jak bardzo trzeba być niespełna rozumu i genialnym jednocześnie, żeby do małego samochodu miejskiego wrzucić mocną V6-tkę w miejscu kanapy i przenieść dwukrotną najwyższą dostępną do tej pory moc wyłącznie na tylną oś. To gotowy przepis na katastrofę i świetną zabawę.

Pierwszy kontakt z umięśnionym Clio trochę przypomina nieudany żart domorosłego tunera. Rozdmuchane nadkola, wielkie zderzaki ze zintegrowanymi spojlerami oraz cosie za drzwiami, które przypominają wyrzutnię torped w U-Boocie. Dodatkiem są dwie, niemal centralne końcówki rury wydechowej i raczej skromnych rozmiarów skrzydło na tylnej klapie. Przerost formy nad treścią?

W środku mamy tuningowy relikt przełomu wieków, czyli białe tarcze zegarów. Poza tym skórzane oraz pokryte alcantarą pół kubełkowe fotele. Nic spektakularnego, odrobina chilli w kubku z gorącą czekoladą.

Czar słodkiej naiwności znika wraz z przekręceniem kluczyka. Pierwszym znakiem zwiastującym burzę jest dźwięk zaraz za prawym uchem. Więc ta skrzynka za fotelami to nie nowy typ ciężarówki ani nie jest na skarby?

Skarby ale nieco innego rodzaju. Otóż rodem ze służbowej Laguny i autobusu Espace przejęto silnik o pojemności 2.9 litra, który nie wiedzieć czemu udaje trzylitrówkę, i zgrabnie w nim majstrując wykrzesano 230 koni mechanicznych.

Przed ruszeniem czuć jednak napływ czarnych myśli, czy za bardzo nie kusimy losu. Siedzimy w mniej niż czterometrowym miejskim samochodziku o masie tysiąca czterystu kilogramów z ciężkim silnikiem za fotelami i napędem na tylne koła. Brzmi jak szaleństwo i samospełniająca się prośba o dezintegrację pakietu stylistycznego.

Ale to szybko odchodzi. Owszem, trzeba się oswoić ale można mrugać oczami a nawet i kichać. Nic złego się nie dzieje. To prawda, trzeba być cały czas skoncentrowanym na jeździe. To idealne ćwiczenie dla mózgu i lek na cierpiących na przypadłość związaną z pewnym Niemcem, który chowa rzeczy. Prawdę mówiąc po całym dniu spędzonym za kierownicą można odnieść wrażenie, że przybywa nam szarych komórek.

Jak przystało na V6 silnik żyje powyżej 3,5 tysiąca obrotów i brzmi jak samochód wyścigowy, co jest słuszne, bowiem kilka lat temu istniał puchar Clio V6.

Jazda pozwala uwolnić się od demonów współczesnych mocnych hatchbacków. Przednia oś nie musi przenosić mocy, więc układ kierowniczy działa lekko i pewnie, zapewniając przyjemność prowadzenia i niezbędne informacje dla kierowcy. Silnik spoczywający centralnie dociąża tylne koła, dzięki czemu mamy niemal nieskończoną trakcję. Niemal bo, gdy miną początkowe obawy i pozwolimy sobie na odrobinę ułańskiej dezynwoltury, krótki rozstaw osi przypomni o właściwej naturze samochodu. Jeśli nasze rajdowe zapędy będziemy trzymać w ryzach Clio V6 okaże się wdzięcznym i szybkim samochodem bez zadatków na spektakularne kraksy. Jest wystarczająco komfortowy i pewny w prowadzeniu by nie posiłkować się kroplami na zszarpane nerwy. Można by nawet rzec, że jest przewidywalny, a w nieco bardziej sprawnych rękach będzie świetnym kompanem, który uwielbia narzucić tyłem w ciasnym zakręcie.

Wisienką na torcie jest manualna, sześciobiegowa skrzynia biegów zamiast beznadziejnych skrzydełek za kierownicą. Droga, którą pokonuje drążek jest może odrobinę za długa, ale daje poczucie zaangażowania i pełnego panowania nad samochodem.

W porównaniu z dwulitrową wersją o mocy mniejszej o pięćdziesiąt koni zyskujemy ponad sekundę w przyspieszeniu do setki, dziesięć kilometrów prędkości maksymalnej i trzysta kilogramów masy. No i bagażnik, który może konkurować chyba tylko z tym w Maluchu.

O wiele ważniejsza jest jednak ekskluzywność, świadomość obcowania z czymś specjalnym i wyjątkowym. Świadczy o tym choćby cena, którą trzeba zapłacić za egzemplarz w dobrym stanie. Nawet sto tysięcy złotych, aczkolwiek warto. Za sprawą szybkich kierowców i wolnych rąk białych kruków jest coraz mniej, więc to z pewnością inwestycja, którą łatwo wytłumaczycie złowieszczo patrzącej małżonce.

No i możesz spojrzeć z wyższością na wegetarianina w nowym R.S. 200 EDC samemu wyglądając jak potomek Vatanena i Röhla.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *