To powinny być najbardziej znienawidzone samochody na świecie.

My, ludzie, jako gatunek jesteśmy chyba jedynymi stworzeniami na Ziemi a może i w całym wszechświecie, które cechuje ponadprzeciętna ignorancja. Coś, co nie zdarza się w świecie zwierząt, które zdaje się są w stanie zaakceptować wszystko i każdego. Jednak nie człowiek. Możemy uwierzyć we wszystko i za to zginąć. Nie mówię tu o honorze, Bogu czy ojczyźnie. Za kilka złotych pozbawiamy kogoś życia. Jednak nie rzeczy materialne wywołują w nas rządzę by zmienić czyjś tok myślenia. To idea.

Dopóty dopóki nam personalnie i naszej rodzinie, chociaż zdarzają się wyjątki, nie dzieje się krzywda jesteśmy w stanie zaakceptować tortury, gwałt i inne okrucieństwa na innej istocie. W imię dziwnie pojętej nauki, frakcji politycznej czy dla zwykłej, w tym przypadku chorej, przyjemności. Przytaczając słowa klasyka, nie przekuje nas, że czarne jest czarne a białe jest w istocie białe. Żarliwie wierzymy, że jedna jedyna religia jest słuszna. Albo polityka.

To może dotyczyć każdej dziedziny życia. Na przestrzeni kilkunastu ostatnich lat prym wiedzie ekologia. Wiem co sobie pomyślicie, on chce żeby ciągle produkowali mocne i trujące samochody, które będą nas zabijały. Cóż, lubię sportowe samochody, jednak gdybym miał wybierać między nimi a czystym powietrzem sytuacja byłaby inna. Nie mam nic przeciwko segregowaniu odpadów, mniejszej ilości plastików czy innych pożytecznych rzeczach. Jednak do szewskiej pasji doprowadza mnie ignorancja polityków, ekologów i koncernów samochodowych. Przez naciski tych dwóch pierwszych grup, trzecia wciska nam rozwiązanie, którego efekt działania jest wątpliwy. Już teraz istnieją naukowe analizy, które wskazują, że energii elektrycznej nie wystarczy do zasilania domostw, przemysłu i samochodów elektrycznych, których ilość dorównywałaby tylko połowie obecnych spalinowych. Nie dość, że zużycie energii dla każdego z domostw skoczyłoby kilkukrotnie w górę to jeszcze podłączenie raptem dziesięciu tysięcy samochodów elektrycznych naraz do gniazdek w średniej wielkości mieście spowodowałoby blackout. Wreszcie ciągłe kombinacje rządu w sprawie akcyzy nie nastrajają optymistycznie naszych portfeli.

Istnieje także duży problem z wytwarzaniem energii elektrycznej. Wiatraki potrzebują specjalnych warunków, a woda i ciepło z głębi ziemi nie wydają się wystarczająco efektywne. Nawet słońce ma w sobie za mało siły. Zostaje klasyczny węgiel, którego tak nienawidzą ekolodzy. Oczywiście paliwo do tradycyjnych pojazdów nie powstaje w sposób zadowalający brodatych ekoświrów, ale jak potwierdzają naukowe analizy truje mniej niż sposób w jaki obecnie wytwarzamy prąd.

Dyskusyjna pozostaje również kwestia magazynowania energii. Nie jesteśmy w tym zbyt biegli, a na dodatek aby zbudować odpowiednią baterię potrzeba dziesięciu kilogramów kobaltu, który jest wydobywany głównie w krajach trzeciego świata, gdzie nie zwraca się uwagi na problem zanieczyszczenia, BHP miejsca pracy czy prawa człowieka. Poza tym budowa baterii litowo-jonowych obecnie pochłania już czterdzieści procent całego wydobycia tego cennego pierwiastka. Nie jestem ekspertem ale złoża ropy naftowej mogą być większe. Oprócz kobaltu niezbędne są również lit i nikiel. Jednak to nie koniec kłopotów. Jeśli potraktować baterię jako element eksploatacyjny, który powinien być wymieniony po dziesięciu latach pozostaje kwestia utylizacji zużytej baterii. Podobno już za siedem lat świat stanie przed wyzwaniem utylizacji jedenastu milionów ton, a obecnie recykling jednego kilograma kosztuje jedno euro. Matematyka wydaje się prosta.

To nie przeraża koncerny samochodowe. Przyciskane do muru wygaszają kolejne „szkodliwe” projekty. Volkswagen rezygnuje z diesla, nowa Klasa S będzie tylko hybrydowa bądź elektryczna, a kolejna 911 będzie miała napęd rodem z Flinstonów. Lepiej już zacznijcie ćwiczyć, żeby nadać należyte osiągi nowemu GT2 RS i to będzie wyłącznie wasza wina, gdy nie pobije rekordu na Nürburgringu.

Lecz przyjrzyjmy się teraźniejszości i tym samym głównemu winowajcy. Tak, Toyocie Prius. Znienawidzony przez fanów motoryzacji model zaczął swoją rynkową bytność w 1997 roku a obecnie możemy już oglądać jego czwartą generację, przy okazji wprowadzając wersję, którą można ładować z gniazdka, zwaną „plug-in hybrid”. Teoretycznie na samym prądzie jest w stanie pokonać pięćdziesiąt kilometrów.

Wygląda przy tym kosmicznie. Nie kosmicznie-ładnie jak ósma generacja Civica tylko kosmicznie-dziwnie. O ile przód samochodu z roku modelowego 2019 wygląda bardzo podobnie do tego z najnowszego wydania Corolli, o tyle linia boczna przypomina odwłok owada, a tył napędzanego wodorem modelu Mirai, tym samym trafiając w sam środek przemysłowej brzydoty. Rozumiem, że wszystko podyktowane jest niskimi oporami powietrza, jednak Lexusy czy inne samochody elektryczne bądź hybrydowe mogą być ładne i ciekawe. Prius jest zwyczajnie brzydki, zwłaszcza w porównaniu choćby z trzecią generacją.

Podobnie jest z wnętrzem, które sprawia wrażenie taniego i wykonanego na siłę, żeby tylko było inne niż wszystkie. Fani komfortu, sportu nie mają czego tutaj szukać. Środek Priusa nie został zaprojektowany po to, by był przyjemny, lecz użyteczny. Jak autobus albo tramwaj. Na dodatek rozczarowuje pod względem ilości oferowanego miejsca.

Toyota swój marketingowy produkt wyposażyła w silnik spalinowy. W każdym razie jakiś jest i posiada jakąś moc. Jednak gwoździem programu ma być jego elektryczny odpowiednik, który jest rozczarowujący. Odrobina deszczu bądź śniegu w połączeniu z niższą temperaturą, czyli czymś co nazywamy normalną pogodą w marcu sprawia, że z obiecywany zasięg maleje blisko o połowę. Co prawda wówczas można go podładować, jednak używając do tego szybkich gniazdek w paru miastach zajmie wam to dwie godziny, które musicie na coś spożytkować.

O samym sposobie prowadzenia nie ma co za wiele mówić. Prius po prostu się prowadzi. Jakoś radzi sobie w mieście i poza nim, ale nie można o nim powiedzieć niczego szczególnego. Podobnie jest ze zwykłą wersją. Jednak ta, zwana w skrócie PHV, co brzmi jak jakaś nowa jednostka chorobowa, jest droższa od normalnej hybrydowej o trzynaście tysięcy, windując cenę do ponad stu pięćdziesięciu. Mimo niewielkiego spalania, które na krótkich dystansach owocuje zużyciem niecałych dwóch litrów na sto kilometrów, użyteczność i żelazna ekonomia stawiają „plug-in hybrid” nie tylko pod znakiem zapytania ale i wykrzyknikiem.

A co ze wcześniej wspomnianą ignorancją? Dla tych, który nie lubią czytać jak szybko ładują się baterie Toyota przewidziała pełną chuligańskiego wdzięku GT86, powracającą ikonę w postaci Supry oraz zbliżającą się premierę MR2.

Jednak najbardziej dziwi ciągła bytność belzebuba w postaci Land Cruisera napędzanego przez iście piekielny niemal trzylitrowy diesel. W dobie ekologi oraz całkowitego odchodzenia od ropniaków to prawdziwa profanacja idei ekologicznego samochodu lansowanego przez Toyotę.

Wielka w dodatku bowiem Land Cruiser jest niczym katedra nawet na tle bardziej wyrośniętych suvów. Przy tym nie brakuje mu pewnego uroku i majestatu, jakby nad nimi górował, co podkreśla wielką przednią atrapą. Czy jest piękny? Cóż, linia co prawda jest ciekawa, nie szczędzono chromów czy nowoczesnych ledów, jednak całość podyktowana jest walorami praktycznymi. Ostatni lifting upodobnił przód do modelu V8, jednak reszta niestety przypomina, że samochód został wypuszczony na rynek w 2009 roku.

Kiedyś Toyota zdecydowała, że Land Cruiser nie powinien być tylko wszędobylską terenówką a również luksusowym krążownikiem. Obecnie oferowany model jest solidnie wykonany, aczkolwiek nie z tak dobrych materiałów jak Audi czy BMW. Przemodelowanie wnętrza przyniosło zmianę w desce rozdzielczej, gdzie prym wiedzie potężna konsola środkowa o stylistyce wieży Yamaha. Ewidentnie jest sprzed epoki iPada, o czym dodatkowo przypomina mniejsza niż u konkurentów liczba gadżetów, słaba rozdzielczość ekranu i standardowy już relikt japońskich samochodów sprzed paru dekad, czyli cyfrowy zegarek.

W staromodny sposób rozwiązano również sposób napędzania tego kolosa. Po pierwsze to diesel, a po drugie niezbyt wysilony. Ma mniej niż dwieście koni mechanicznych, podczas gdy konkurencja z tej samej pojemności byłaby w stanie wykrzesać dwa razy większą moc. Jednak być może drogą Toyoty jest większa niezawodność. W każdym razie mocy jest wystarczająco by w miarę sprawnie się poruszać, lecz nic poza tym. Niestety diesel jest głośny, za to odwdzięcza się w miarę wysokim momentem obrotowym i całkiem niezłym spalaniem.

Również budowa konstrukcji samochodu jest staroświecka. Obecnie modularne płyty podłogowe pozwalają budować średniej wielkości kompakty jak i wielkie suvy na w gruncie rzeczy tej samej podstawie. Land Cruiser jest jednak posadowiony na pancernej ramie, jak przystało na pełnokrwista terenówkę a nie bulwarową zabawkę nadającą modnego szyku właścicielowi.

Co daje wysoką dywidendę przy jeździe poza równym asfaltem. Land Cruiserem bez obaw można przejechać głęboki bród. Wystarczy spojrzeć na prześwit, pomiędzy oponę a nadkole można włożyć głowę. Pneumatyczne zawieszenie z tyłu sprawia, że przez nierówności się przelatuje a nie przejeżdża. Już kilka metrów jazdy pozwala sobie uzmysłowić, że samochód pokona każdą przeszkodę, jaką przed nim postawimy. Niezależnie czy to będzie woda, piach, błoto, kamienie, wulkan, kanał La Manche czy dziura budżetowa, poradzi sobie ze wszystkim. Jestem laikiem jeśli chodzi o jazdę w terenie, ale Land Cruiser uczyni z każdego, kogoś kto poradzi sobie na Dakarze. Wystarczy wcisnąć kilka przycisków, a elektronika zajmie się wszystkim, zaprzęgając do działania mechanikę na tyle, że wystarczy wyłącznie kierować, a samochód w pełni samodzielnie mozolnie pełza pokonując każdy centymetr i szukając przyczepności. Oczywiście arogancja podpowiada nam, że sami poradzilibyśmy sobie lepiej bez tych wszystkich systemów, ale lepiej tego nie próbować. W końcu jednak trochę żal zarysować lakier w tak drogim samochodzie.

Chociaż zdaje się, że Land Cruiser to lubi. Tak jak Subaru uwielbia tańczyć na szutrze tak terenowa Toyota uwielbia pokonywanie rubikonów i sięganie za horyzont. Nie przeszkadza jej brutalne traktowanie, wystarczy jej zawierzyć, a pasażerom doradzić trzymanie się uchwytów strachu. Na dodatek nie trzeba wcale patrzeć przez szybę, wystarczy spoglądać na ekran, który przesyła obraz z przedniej kamery oraz dwóch bocznych pokazujących stopień skrętu kół.

Z całą pewnością wszyscy na pokładzie powinni skorzystać z uchwytów strachu na równym asfalcie. Land Cruiser z wyglądu przypomina Lincolna Navigator i wyjeżdżając z terenu zachowuje się jak amerykańska kanapa. Co prawda miękkie i wysokie zawieszenie przydaje się przy braku hamowania przed progami zwalniającymi jednak na tym zalety się kończą. Nawet pierwszy producent samochodów na świecie nie jest w stanie połączyć znakomitych zdolności terenowych z wyśmienitymi właściwościami jezdnymi. Ze względu na rozmiary jest niezbyt poręczny w mieście, przyspieszanie przypomina rozpędzanie niewielkiego statku, nieco szybsza acz nie ostra jazda sprawia wrażenie, że koła skręcają, a „buda” jedzie dalej prosto. Jednak krytykowanie za to terenowego samochodu nie ma sensu. Albo zaakceptujecie, że będziecie mogli wjechać wszędzie i stamtąd wyjedziecie bez niczyjej pomocy albo w swoim X5 będziecie gderać i narzekać na wady wynikające z tego typu konstrukcji. Bowiem zmuszanie ciężkiej Toyoty do szybkiej jazdy powinno być karalne. Wówczas potrafi zrobić się niebezpiecznie a samochód staje się nerwowy i a prowadzenie wydaje się niestabilne. Jednak wystarczy odpuścić gaz, by trafić do innego świata, gdzie wszystko się wycisza, a Land Cruiser prowadzi się dostojnie w sposób całkowicie niemącący dla kierowcy, stają się jednocześnie antidotum, antysamochodem na dzisiejsze, pełne prędkości czasy. Uspokaja i daje pewność, że ze wszystkim sobie poradzi a także zawiezie do celu, niezależnie do wybranej drogi.

Fakt, że bilet wstępu do tego świata nie jest tani, od dwustu do trzystu tysięcy, zależnie od opcji zależnych od wersji. Właściwie poskąpiono możliwości jakiejkolwiek personalizacji, ograniczając możliwość wyboru li tylko do koloru nadwozia, tapicerki i rodzaju felg. Wyraźnie taniej niż konkurencja jednak nie sposób bezpośrednio porównywać Audi, BMW, Mercedesa czy Land Rovera.

W standardzie natomiast oferuje zmianę wizerunku właściciela z wypacykowanego gogusia jeżdżącego suvem na drwala, który nie boi się pobrudzić ani użyć siekiery. Dodatkowo możecie nawet „zakopcić” dieslem przed Ministerstwem Środowiska. W końcu Land Cruiser przez całe swoje życie wytworzy mniej dwutlenku węgla i innych szkodliwych pierwiastków niż Prius od momentu produkcji do jego utylizacji. Wreszcie gwarantuje spokój połączony z obojętnością w kwestii roszad akcyzy na prąd, nad którymi tak usilnie pracuje rząd. Dopóki nie uświadomicie sobie, że kiedyś mogą to samo zrobić z ropą i benzyną.

Zatem oba samochody powinny być znienawidzone, w dzisiejszym świecie żaden z nich nie działa. Każdy z innych powodów. Prius nie będzie dopóki nie nauczymy się wytwarzać czystej energii a potem efektywnie jej magazynować. Szybciej chyba wodór będzie tańszy. Zaś Land Cruiser wydaje się reliktem przeszłości, który o dziwo ma więcej sensu, w końcu jeszcze wiele dróg na świecie wymaga utwardzenia. Oba samochody jednak w dziwny sposób poprawiają humor właściciela, wznosząc jego ego na wyżyny, a to obecnie cenna aczkolwiek niemierzalna cecha, której niestety nie wszystkie samochody posiadają. Może jednak nie są tak całkiem pozbawione sensu?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *